Co i rusz słyszymy i spotykamy na naszej drodze określenia „eko to, eko tamto”. Jedzenie ekologiczne, ubrania ekologiczne, papier do… ekologiczny, energia ekologiczna, samochód ekologiczny, wymieniać można by bardzo długo. Super!!! Ekologia to jest to!!! Wszyscy chcemy być ekologiczni, żyć w zgodzie z naturą, bo przecież to nasza kochana planeta i takie tam… Hasła dobre dla dzieci w szkole… My dorośli, zorientowani w temacie „eko” doskonale wiemy, że poza wszystkimi „ochami” i „achami”, słowo „eko” niesie za sobą jeszcze jedno znaczenie – koszty, i to koszty liczone w kwotach tak wysokich, że czasami zera trudno porachować. Kto z nas nie lubi zjeść jabłka o smaku, zapachu… jabłka? Smaku, który pamiętamy, jak przez mgłę, jeszcze sprzed 20 lat, a który został zabity przez wszechobecną chemię. Czy ktoś jeszcze widział w jabłku - za przeproszeniem - robaka, który dobitnie świadczył o tym, że owoce były niepryskane? No właśnie. A my to wszystko jemy. Stawiamy więc na ekologię i cóż się okazuje. Z jednego ekologicznego hektara produkujemy mniej jedzenia niż w przypadku standardowych plantacji. Produkcja trwa dłużej, jest mniej wydajna, czyli obliczenie jest proste: żeby to zrekompensować, należy podnieść cenę.

 

 

Kolejny przykład – to smak wielkanocnej szynki przypominający obecnie bardziej papier toaletowy. Cóż się dziwić, skoro w 100 g gotowego wyrobu mamy 60-70 g mięsa, oczywiście, jak dobrze pójdzie i trafimy na dobrą szynkę. O wyrobach szynkopodobnych w ogóle lepiej nie wspominać. Tu pojawia się pytanie: dlaczego nie wrócimy do starych, sprawdzonych, dobrych wzorców? Odpowiedź jest prosta: duże koncerny, plantatorzy, wytwórcy różnej maści nastawieni są przede wszystkim na zysk. Bo dużo - znaczy tanio, a niestety tanio - znaczy kiepsko, choć sprzedawane jest może w super opakowaniu, często dużo atrakcyjniejszym niż sam produkt. Tak działa przecież współczesny marketing. Nie jest istotne co sprzedajemy, „towar jest towar”, „kasa musi się zgadzać”, więc wciska się nam wszystko co się da i na czym można zarobić. A jeżeli chcemy zjeść, napić się itd. eko, to musimy wysupłać z naszego portfela dwa - trzy razy tyle złotówek aniżeli za zwykłe zakupy. Przyzwyczailiśmy się do tej prostej zależności i najczęściej już nawet nam to nie przeszkadza.
Spójrzmy jednak na sprawę bardziej globalnie.

 

Wiemy, że motorem napędowym każdego państwa jest przemysł – lekki, ciężki, motoryzacyjny czy stoczniowy itd. Każdy z nich do swojej produkcji potrzebuje energii. To właśnie przemysł zużywa najwięcej energii elektrycznej i cieplnej. Co za tym idzie koszt ww. energii stanowi jeden z głównych składników końcowej ceny produktu. Dobrze, - w takim razie produkujmy tanią energię, a będziemy mieli tanie produkty!!! Przecież to oczywiste. Czy zatem energia, którą produkujemy jest tania? Do wytworzenia energii elektrycznej i cieplnej potrzebujemy paliwa. Przywołamy w tym momencie długą listę: węgiel, ropa naftowa, gaz, atom, odnawialne źródła energii. Całkiem spory wybór, ale który surowiec jest lepszy, a który gorszy? Czy ktoś dokładnie policzył, czy wydobycie węgla plus spalanie w elektrociepłowni jest tańsze od wybudowania elektrowni jądrowej i wykorzystania energii atomu? Czy to może farmy wiatrowe są najtańsze w budowie, eksploatacji i wytwarzają najtańszą energię? Ile możliwości, tyle zdań. Każdy liczy koszty po swojemu i przedstawia fakty tak, by jego technologia wygrała. Cóż, to przecież zwykłe prawo rynku. Jak się okazuje, niestety nie takie zwykłe, gdyż w grze jest zawodnik wymieniony na początku artykułu - gracz „EKO”. Gracz, który dla dobra powszechnego powinien być po naszej stronie. Gracz, który dzięki marketingowi, a może wręcz ekoterrorowi skazany jest na zwycięstwo. A nawet jeśli z jakiegoś powodu przegra, jego mecenasi potrafią to tak przedstawić, że ukazywany jest jako moralny zwycięzca.

 

Cykl artykułów „Ekonomicznie-ekologicznie” wykazał niezbicie wszystkie zalety i wady korzystania z ekoenergii. Cóż z tego, że praktycznie na dzień dzisiejszy nie ma i jeszcze długo nie będzie takiej technologii ekologicznej, która w tani sposób wyprodukowałaby energię elektryczną i cieplną. Cóż z tego, że do produkcji eko-urządzeń do przetwarzania energii zużywa się bardzo prądożerne w produkcji (a i coraz rzadziej występujące w przyrodzie) materiały, jakimi są aluminium, cyna, nikiel czy srebro. Cóż z tego, że degraduje się glebę dla uzyskania biomasy? Czy to wciąż ma cokolwiek wspólnego z ekologią? Wiadomo, że nie. Dlaczego więc właśnie za pomocą haseł proekologicznych wciska się nam drogie technologie? Tak, znowu chodzi o pieniądze. Olbrzymie kwoty, którymi państwowa kasa dofinansowuje rynek ekoenergetyczny. Żeby właśnie dobrać się do tej kasy, należy udowodnić, że to właśnie my jesteśmy tymi jedynymi, sprawiedliwymi i że pieniądze tylko nam się należą, pozostali zaś kandydaci są be. Stąd na poparcie tezy, że to właśnie firmom proekologicznym poparcie finansowe się należy, sięgnięto po bardzo nośny temat - ekologię. Żeby wzmocnić siłę jej oddziaływania, wprowadzono na dodatek psychozę strachu związaną z globalnym ociepleniem. A jeśli nadal okazuje się, że ktoś jest oporny na jedyny słuszny ekotrend? Należy wmówić mu, że jest po prostu ignorantem, nie zna najnowszych i jedynie obowiązujących w danym temacie badań. To nic, że często te badania opracowane są przez tak zwany „zespół nikomu nieznanych amerykańskich uczonych”. No bo np. to, że mamy coraz więcej anomalii pogodowych do tej pory niewystępujących na Ziemi tłumaczy się właśnie ociepleniem na naszym globie. Jednak dotychczas nikt nie udowodnił, jak duży wpływ na „rozregulowanie” aury ma działalność człowieka, a w jakim stopniu są to procesy naturalne.

 

Naszym klimatem przede wszystkim rządzi Słońce i naturalne procesy zachodzące na Ziemi. Słońce ma swoje okresy wysokiej i niskiej aktywności. W zależności od tego do Ziemi dociera mniej lub więcej ciepła, co musi odbijać się na wysokości temperatury na naszym globie. Ale to ma o wiele mniejsze znaczenie od zmian magnetycznych Słońca sterujących dopływem galaktycznych promieni kosmicznych do dolnej troposfery, które inicjują tworzenie w niej chmur. Człowiek ma w tych sprawach niewiele do powiedzenia. Najnowsze prognozy oparte na przewidywanej aktywności Słońca, które właśnie kończy okres wysokiej aktywności, wskazują na czekającą nas kolejną miniepokę lodowcową, w którą, jak przewidują astronomowie, zaczniemy wchodzić około roku 2020. Natomiast wielka epoka lodowcowa, taka jak ta, która po 100 tysiącach lat trwania skończyła się około 11 tysięcy lat temu, może – jak uczy geologia i co jest realnym zagrożeniem – nastąpić za 100 albo za 500 lat. Nie wszyscy jednak o tym wiedzą, czy po prostu pamiętają.
Na przykład Unia Europejska „wyszła przed szereg” ze swoim Pakietem 3x20 i martw się teraz człowieku, jak tu ograniczyć CO2. A jeśli ograniczyć nie potrafisz, to płać. W takim razie, czy będzie taniej i gospodarka europejska będzie bardziej konkurencyjna w stosunku do chińskiej, czy amerykańskiej? Nie zanosi się. Parlament Europejski, który poprzez wprowadzenie aukcji uprawnień do emisji CO2 chciał zmusić przedsiębiorstwa do wprowadzania innowacyjności i zwiększania wydajności, poparł plan zamrożenia tych akcji. Okazało się, że na skutek pogorszenia koniunktury akcje potaniały. Przedsiębiorstwa zaczęły mniej produkować, a co za tym idzie miały mniejszą emisję CO2. W związku z tym mogły sprzedawać nadwyżkę swoich uprawnień, a to doprowadziło do zmniejszenia ich ceny na rynku. Krótko rzecz ujmując, przedsiębiorcom nagle bardziej zaczęło się opłacać kupować większe pakiety, niż inwestować w rozwiązania prowadzące do obniżenia emisji CO2, co jak wiemy nie spodobało się europosłom… Polska otrzymuje prawo do emisji około 208 mln ton dwutlenku węgla, o wartości rynkowej ponad 860 mln euro. Najwięksi emitenci w Polsce otrzymują darmowe uprawnienia, ale teraz nie pokrywają one ich całkowitego zapotrzebowania. W związku z tym brakujące certyfikaty muszą kupić na rynku. Obcięcie limitów przez Parlament sprawi, że koszty dla gospodarki wzrosną o około 1 mld zł, a cena za jednostkę rozliczeniową CO2 może wzrosnąć nawet o 20%. Jak możemy się domyślić, to z kolei najprawdopodobniej będzie skutkowało zwiększeniem rachunków za prąd. I to ma być ta konkurencyjność? Jednak oczywiście ktoś się cieszy, że zrobił dobry interes, ktoś zarobił na wprowadzeniu uprawnień – są to na pewno organizacje proekologiczne i ludzie związani z tym środowiskiem.

 

12 listopada ubiegłego roku Departament Analiz Strategicznych przy Kancelarii Premiera opublikował dokument „Model optymalnego miksu energetycznego dla Polski do roku 2060”. To pierwsze tak szerokie i publicznie dostępne opracowanie rządowe mówiące o przyszłości polskiej energetyki w perspektywie prawie 50-letniej. Celem opracowanego modelu jest wyliczenie najtańszego miksu energetycznego w podziale na źródła energii, który zapewni jednocześnie odpowiednią rezerwę mocy w krajowym systemie elektroenergetycznym oraz realizację wiążących Polskę celów pakietu energetyczno-klimatycznego Unii Europejskiej. Optymalny miks energetyczny powinien zapewnić dostateczną podaż mocy w krajowym systemie elektroenergetycznym przy najniższym możliwym koszcie ekonomicznym. Raport ten zawiera osiem scenariuszy energetycznych, zależnych m.in. od cen jednostek emisji CO2 i konieczności redukcji emisji o 80% zawartej w przyjętych konkluzjach Rady UE do spraw Środowiska do 2050 roku. Co zarzucają raportowi ekolodzy? Przede wszystkim ciągłe opieranie się energetyki na węglu jako paliwie optymalnym, bo najtańszym. To może w tym momencie trzeba poprosić ekologów, aby wysupłali kilkadziesiąt miliardów złotych ze swoich tajemniczych zasobów na ekologiczne rozwiązania – na „zieloną energię”? Ależ skądże, oni natychmiast znajdą i obwieszczą światu kolejne odkrycie naukowców, wieszczące zagrożenie dla naszej pięknej planety. Oczywiście wszystko będzie utrzymane w odpowiednio dramatycznym tonie. W mediach od tych najbardziej popularnych do masowych pojawią się fachowcy przedstawiający różne, coraz dramatyczniejsze scenariusze upadku świata, jeśli natychmiast nie wprowadzimy kolejnego, oczywiście cudownego rozwiązania na… – co już mieliśmy kwaśne deszcze, dwutlenek węgla, pora na… Odnoszę wrażenie, że kreatywność w tym temacie jest nieograniczona.

 

Ekoterroryści żądają natychmiastowego wprowadzenia kolejnych eko zmian, eko rewolucji, choćby najwyższym kosztem, a średnio rozgarnięty Kowalski już ma dość, bo czuje, że za każdym razem taka akcja odbija się na jego portfelu. Ktoś może i zyskuje, ale na pewno nie ogół, bo ogół jest robiony w... bambuko.
Stajemy się coraz bardziej podporządkowani jednemu obowiązującemu spojrzeniu na świat. Coraz częściej jednak dochodzi do sytuacji, że chce się krzyknąć „król jest nagi”. Ale król niestety dysponuje ogromnymi nakładami finansowymi, więc może nasze żądania, opinie i bunty zagłuszyć, lub - co ma częściej miejsce - zignorować i ośmieszyć. Może też wykorzystać i z pewnością wykorzystuje różne grupy społeczne dla własnych celów. Nie wątpię, że całe rzesze ekologów bronią, przypinają się i blokują w imię idei, a nie pieniędzy. Bardzo dużo – zwłaszcza młodych ludzi – daje się przekonać, że głoszone hasła, nowe odkrycia, dramatyczne zagrożenia są prawdą i dlatego należy zrobić wszystko, żeby świat był Eko. Nie wątpię w to… Tak jak nie wątpię, że często są oni nieświadomym, uczciwym narzędziem w rękach pazernych, nieuczciwych biznesmenów, czy wręcz całych korporacji.
Nie wiem ile jeszcze czasu musi upłynąć, ile kolejnych absurdalnych teorii paść, ile naszych pieniędzy przepaść, żeby powiedzieć wreszcie głośno i skutecznie: eko – tak, ekoterroryzm – nie.