Co rusz, a to z prawej, a to z lewej strony słyszymy, czytamy, oglądamy, że kryzys jest, nadciąga, przeszedł, powróci… nie ma go, nie było i nie będzie.

Tak, te nawzajem wykluczające się stwierdzenia docierają do nas za pośrednictwem zarówno mediów publicznych, jak też prywatnych i w wielu, a może nawet w większości, przypadkach powodują zamęt i dezinformację. Szary człowiek, nasz przysłowiowy Kowalski, coraz częściej zastanawia się skąd media biorą takie informacje? Można oczywiście uknuć sobie teorię spiskową, według której to jedna wielka mistyfikacja, skrzętnie obmyślona i zaplanowana prowokacja, która ma napędzić większą oglądalność telewizji, czy też poczytność gazet. Jak wielka jest w dzisiejszym świecie moc mediów, doskonale sprawdzili słuchacze, którzy nie orientując się, że słuchają powieści fantastycznej („Wojna światów” Orsona Wellesa) uwierzyli w atak Marsjan i apokaliptyczną wizję przyszłości i, wpadając w panikę, uciekali ze swoich domów.

Człowiek, nie do końca zorientowany w temacie, jest całkowicie zagubiony i przestraszony, otrzymując zmieniające się niemal z dnia na dzień informacje, a to o wzroście cen, a to o ich spadku. Ktoś, kto chciałby polegać tylko na takich „rewelacjach” zasłyszanych czy przeczytanych w codziennej papce serwowanej nam przez „gadające głowy”, bardzo szybko poszedłby z torbami lub - co jednak bardziej wątpliwe - zrobiłby interes życia. Czy mamy polegać na pojedynczych informacjach dotyczących tylko naszego podwórka, czy globalnych, ale mniej odnoszących się do naszego tu i teraz? A co w przypadku (bardzo prawdopodobnym), gdy jedne media automatycznie powielają informacje podane przez innych? Albo gdy prześcigają się w „wynajdowaniu” sensacji i „nakręcaniu” ich, często kosztem rzetelności i wiarygodności? Czy mamy do czynienia z wielkim światowym kryzysem ekonomicznym, czy może tylko z polskim kryzysem mentalnym?

 

 

Zastanówmy się jaki jest prawdziwy obraz otaczającej nas rzeczywistości? Spróbujmy spojrzeć na rzeczywistość trzeźwo, a nie tylko poprzez to co każą nam myśleć inni, często wcale nie mądrzejsi od nas.

Odpowiedź nie jest prosta. Praktycznie każdy z nas może odpowiedzieć na to pytanie inaczej, ponieważ w mniejszym, czy większym stopniu mamy wpływ, jak nasze życie się toczy w kontekście tego, co owa rzeczywistość ma dla nas. Nie bez znaczenia są nasze osobiste oczekiwania, preferencje, ale też punkt widzenia, z którego obserwujemy to co nas otacza, i jak tę wiedzę potrafimy spożytkować, mając do dyspozycji pewne ograniczone, ale jednak spore możliwości. Każdy jest kowalem swego losu? W pewnym sensie tak właśnie jest.

Jednym żyje się lepiej, innym pogarsza się status życiowy. Było tak zawsze, a i z pewnością nic tak szybko tego nie zmieni. Doskonale wiemy, jak skończyły się próby „zrównania” wszystkich ludzi.

Zajmijmy się jednak w tym miejscu naszą budowlaną branżą. Wiemy doskonale, że jej kondycja ma bardzo duży wpływ na całą gospodarkę. Nowe inwestycje (bądź remonty) sprawiają, że zatrudnienie znajdują projektanci, kosztorysanci, firmy wykonawcze, a zakłady wytwórcze mogą produkować materiały, prowadzić badania nad nowymi technologiami.

Niestety w tym momencie przestaje być różowo. I każdy z czytających pewnie boleśnie odczuł to w jakimś stopniu na własnej skórze. Ponieważ, jak „piszą gazety”, sytuacja nie jest pewna, wielu z inwestorów traci odwagę do wkładania pieniędzy w budownictwo i szuka bezpieczniejszych lokat dla swojego kapitału. To jedna z głównych przyczyn, która spowodowała spowolnienie rozwoju branży budowlanej. Druga przyczyna jest ściśle związana z powodem przed chwilą omawianym - mamy bowiem do czynienia z utrudnionym dostępem do bankowych kredytów, dlatego też strumień pieniędzy, który zasiliłby i spowodował rozwój naszej branży, znacznie się zmniejszył.

W kryzysie oszczędności szuka się na każdym kroku. Oczywiście w budowlance tym bardziej. Projektanci rezygnują z bardzo wymyślnych pomysłów - charakterystycznych dla okresu prosperity w naszej branży - a często wręcz adaptują już istniejące, gotowe projekty, tylko w niewielki sposób je modernizując, aby stworzyć wrażenie, że jednak robią coś nowego, odkrywczego. Ale nie tylko o stronę wizualną chodzi. Projektanci, pod milczącym wpływem inwestorów, zmieniają technologie wykonania na tańsze, oszczędzają na materiałach wykończeniowych, byle zaakceptowano ich projekt, a co za tym idzie, by otrzymać pieniądze. Niestety takie projekty nie tylko, że najczęściej nie są górnych lotów, to na dodatek, nie zawsze są kompletne, a i coraz częściej zdarza się, że przez pośpiech i wielkie oszczędzanie zawierają błędy, które wychodzą dopiero na etapie wykonawczym.

Niestety to jeszcze nie koniec problemów. Firmy wykonawcze nie pozostają dłużne. Nagminnie próbują stosować materiały zamienne o gorszych parametrach, nie zachowują reżymów technologicznych. Byle taniej. Bardzo często mamy też do czynienia z mniej lub bardziej jawnym wyzyskiwaniem podwykonawców przez duże firmy wykorzystujące słabszą pozycję takich pracowników na rynku. Podejmują oni pracę za minimalną stawkę, poniżej własnych kosztów, a płacę otrzymują na szarym końcu lub wcale. Nie dziwi więc fakt, że coraz mniej inwestuje się w pracownika. Znów wróciło myślenie, że zawsze kogoś się znajdzie do pracy, ono jednak w praktyce coraz rzadziej się sprawdza.

Fachowców z prawdziwego zdarzenia, takich co na budowie zjedli zęby, jest coraz mniej. Częściowo są zastępowani przez coraz to inteligentniejsze maszyny, które znacznie ułatwiają i przyspieszają pracę. Ale nie ma co się oszukiwać – za człowieka nigdy nie będą myślały i to zawsze operator ostatecznie decyduje o końcowym dziele, jakie przy pomocy narzędzia otrzymamy. Krótkie kursy przygotowawcze obsługi urządzeń nie zapewnią czy to 100% efektywnego wykorzystania maszyny, czy też 100% jakości wykonania robót. Podobnie, jak świeżo upieczony kierowca w wielkim mieście potrzebuje sporo czasu na zaznajomienie się z miejską „dżunglą”, tak i operator specjalistycznych urządzeń musi spędzić sporo godzin na oswajaniu się z maszyną i tematem do wykonania, by zadanie wykonać poprawnie, szybko i bez strat w sprzęcie i materiałach. Dziwi więc fakt pozornych oszczędności na kursy doszkalające, uzupełniające itp., a ich zakres sprowadza się do niezbędnego minimum. Powiedzą Państwo dziwi, nie dziwi – przecież to kosztuje i to sporo. Ano kosztuje, ale jak chce się przyciągnąć pracownika, a później mieć z niego specjalistę wysokiej klasy, to chcąc nie chcąc, trzeba w niego inwestować. Ale skoro szukamy oszczędności to nie ma co się oszukiwać, w pierwszej kolejności rezygnuje się właśnie ze szkoleń, czyli z wiedzy i tej teoretycznej i praktycznej. Nadrobić straconego czasu w wielu przypadkach się nie da, a brak specjalistów skutkuje z kolei koniecznością zatrudniania firm zewnętrznych, które mogą taką sytuację wykorzystać i sztucznie zawyżyć ceny za usługi[1].

A cóż słychać w tych niepewnych czasach u kosztorysantów? Jeśli dobrze się rozejrzeć, to w większości przypadków pozostały za przeproszeniem „dinozaury”. Młodzi nie garną się do tego zawodu, jak i do większości profesji technicznych, gdyż niestety wytrwałość i sumienność jest coraz rzadszą cechą wśród młodych należących do pokolenia nauczonego, że ważne jest tu i teraz. Z powyższych powodów politechniki, które walczą o studentów z uczelniami humanistycznymi w wielu przypadkach przegrywają. Co prawda, pewnym rodzajem zachęty są stypendia oferowane przez uczelnie techniczne. Ostatecznie jednak okazuje się, że młodzi wolą wybrać z pozoru łatwiejszą drogę, jaką jest nauka na uczelni nietechnicznej. Uczyć się i zdawać egzaminy trzeba wszędzie, natomiast po studiach bez wątpienia łatwiej o dobrą pracę dla inżyniera.

Cóż z tego, wielu myśli wciąż krótkowzrocznie.

Młodzi chcą mieć teraz wszystko od razu i to oni są największymi przegranymi kryzysu. Mają jeszcze najmniej doświadczenia, żeby zauważyć co im się bardziej opłaca i najmniejsze zaplecze finansowe, bytowe, aby stawić czoła temu, co dzieje się obecnie w naszym kraju. Starsi potrafią spojrzeć bardziej trzeźwo, niejedną burzę już przetrwali, no i nie są tak bardzo w gorącej wodzie kąpani. To właśnie starsze – nasze – pokolenie coraz głośniej mówi, że tak naprawdę Polska oparła się globalnemu kryzysowi bardzo dzielnie. I że to, co obserwujemy, tylko w niewielkim stopniu jest rzeczywistym kryzysem finansowym, a w o wiele większym procencie sztucznym tworem – kryzysem mentalnym.

Cóż z tego, jeśli z każdym tygodniem jest coraz więcej ofiar owego kryzysu, który - w wielu przypadkach sztucznie napędzany - spowodował, że młodzi, którzy mają gigantyczne zobowiązania finansowe wobec banków, ale też zaciągnięte prywatnie - bo przecież teraz kupuje się wszystko na kredyt - nie radzą sobie z takimi obciążeniami. Pokolenie, które jest przyzwyczajone, że wszystko zawsze było, przeżywa szok, gdy nagle zaczyna tracić mieszkania, samochody, stabilność finansową, pracę - i ci młodzi ludzie często nie potrafią zrozumieć, jak to jest. Przecież przed chwilą te same media, które teraz wieszczą finansowy koniec świata, napędzały konsumentów do zaciągania coraz to większych kredytów, by żyć jak bohaterowie kolorowych seriali i reportaży mający wszystko, podróżujący po całym świecie i nie szczędzący sobie niczego. Trudno dostrzec, że trzeba być bohaterem tylko swojej bajki i nie zawsze słuchać tych, którzy - jak baśniowa wiedźma - mają chyba jakiś interes w tym, żeby innym było równie źle albo i gorzej.

 

 

 

 

[1] Szefowa Departamentu Nadzoru i Kontroli GIP powiedziała (22-04-2009) m.in.:

- Nadal w budownictwie dąży się do uzyskania maksymalnych efektów pracy w jak najkrótszym czasie, przy minimalizacji kosztów. Osiąga się to między innymi przez zatrudnianie małych firm o słabej kondycji finansowej, wykonujących pracę często poniżej kosztów, zatrudniających przypadkowe osoby bez przygotowania zawodowego. Często te osoby nie są stałymi pracownikami w firmie, a są jedynie angażowane do wykonania określonych robót. Wówczas pracodawcy nie opłaca się inwestować w przeszkolenie lub poddanie tych osób badaniom lekarskim.