Dalekie podróże kształcą. Trudno o stwierdzenie trącące większym truizmem. Ale pod pewnym warunkiem. Że jednak wyściubimy nos za płot 4-ro czy 5-cio gwiazdkowego hotelu, w którym akurat wykupiliśmy pobyt. I choć czasem bywa to bardzo trudne, zwłaszcza w formule all inc. – traci się wtedy mnóstwo drinków, które można byłoby wypić pozostając na miejscu na leżaku nad basenem – to jednak warto. Można na przykład, nawet będąc budowlańcem z kilkudziesięcioletnią praktyką, który niejedno już widział, zobaczyć rozwiązania budowlane zmuszające do zastanowienia. Pozwólcie Państwo, że w tym odcinku, napiszę o paru przykładach nietypowego (dla nas) budownictwa Ameryki Południowej, a konkretnie Peru i Boliwii. Są to kraje żyjące w dużej mierze legendą czasów minionych, okresu w którym obszarem tym władali Inkowie, twórcy jednej z najciekawszych cywilizacji przeszłości, w tak dziwny sposób w ciągu niespełna roku pokonanej przez kilkusetosobową bandę niepiśmiennych hiszpańskich konkwistadorów.
Osiągnięcia tej cywilizacji w zakresie budowlanym do dziś zapierają dech w piersiach, zwłaszcza jeśli pomyśli się, że stworzyli je ludzie o posturze, w porównaniu z dzisiejszym europejczykiem, raczej chucherkowatym, w dodatku nie znający koła, będącego obecnie podstawowym elementem większości maszyn i narzędzi stosowanych przy realizacji robót budowlanych. Ogrom tysięcy transportowanych na duże odległości bloków skalnych o wielotonowym ciężarze, przemieszczanych bez użycia kół, na wysokościach dochodzących do 4000 m n.p.m., gdzie nawet podbiegnięcie wywołuje szybką zadyszkę, wydaje się czymś nie z tej ziemi. Na tyle, że znany szwajcarski popularyzator teorii o wizytach z kosmosu upatruje w tym pomocy obcych cywilizacji odwiedzających naszą planetę, którzy wg niego musieli „maczać palce” w stworzeniu np. Bramy Słońca w Tiahuanaco (po południowej stronie jeziora Titicaca, już na terenie Boliwii, [fot. 1]).
Ale czy hipotetyczni kosmici, gdyby okazali się faktem, mieliby tyle cierpliwości, aby budować dla niewątpliwie prymitywnych z ich punktu widzenia tubylców całe miasta, jak np. Maccu Piccu (a. Machu Picchu, Machu Pikchu), [fot. 2], z setkami budynków usytuowanych na zboczu góry na wysokości 2.100 ÷ 2.400 m n.p.m., terenie tak niedostępnym, że oficjalnie odkryto je dopiero (po opuszczeniu w połowie XVI wieku) w lipcu 1911 roku [fot. 3]. I czy chciałoby się im szlifować bloki kamienne w sposób tak dokładny, że pomiędzy dwa bloki łączone bez żadnej zaprawy na coś w rodzaju obcego pióra (czyli kamiennego bolca wpuszczonego w gniazda wykute w środkowej części stojących jeden na drugim bloków) nie da się nawet wepchnąć kartki papieru. Imponująca dokładność, większa niż możliwa do osiągnięcia przy skręcaniu mebli z IKEI, mimo że części tych ostatnich nie ważą po kilka ton, a ich produkcją zajmują się sterowane numerycznie maszyny.
fot. 1. Brama Słońca po boliwijskiej stronie jeziora Titicaca, z pękniętym zwieńczeniem
wykonanym z jednego bloku kamiennego o masie kilkunastu ton
fot. 2. Ruiny Macu Picchu położone na wysokości ponad 2000 m n.p.m.
112 kilometrów na północny zachód od Cusco
fot. 3. Tablica upamiętniająca odkrycie Macu Picchu w 1911 roku
przez anglika Hirama Binghama
Oczywiście tego typu najwyższa precyzja dotyczy najbardziej reprezentacyjnych budowli, jak np. mury Qoricanchy (Świątyni Słońca) w Cuzco, ale i obiekty mniej ważne budowane były na tyle solidnie, że w kraju, w którym trzęsienia ziemi (zwane tam z hiszpańska – terramoto) są na porządku dziennym, ostały się do dziś. Bardzo pomogło w tym stosowanie odpowiedniego pochylenia ścian, pod kątem ok. 11° do pionu [fot. 4], co tworzy rodzaj ściętych ostrosłupów, znacznie odporniejszych na wstrząsy podłoża niż bryły o kształcie prostopadłościanów (a więc budynki budowane przez nas). A także suchy klimat doskonale konserwujący nawet drobne formy architektoniczne, jak niegłębokie bruzdy, które ktoś dla kogoś (wg wspomnianego już Ericha v D. – oczywiście jako lądowiska dla kosmitów), pracowicie wyrył na płaskowyżu Nazca [fot. 5].
fot. 4. Typowe nachylenie kamiennych ścian inkaskich budowli, podnoszące
ich odporność na trzęsienia ziemi
fot. 5. Płaskowyż Nazca z lotu ptaka (a naprawdę z pokładu rozklekotanej awionetki)
Gdy stałem na schodach prowadzących do kolejnej Świątyni Słońca w fortecy Ollantaytambo na zboczach Świętej Doliny (dolina rzeki Urubamby) [fot. 6] i patrzyłem na takie dokonania, przyszła mi do głowy dziwna myśl – jak oni dali sobie z tym wszystkim radę przy bardzo prawdopodobnym braku w XV wieku przepisów odpowiadających naszemu Prawu budowlanemu, ustawie o planowaniu i zagospodarowaniu przestrzennym, rozporządzeniom w sprawie warunków technicznych, czy ochrony środowiska, zamówień publicznych, itd.
Co więcej, większości z wymienionych wyżej przepisów nie mają zresztą do dziś.
fot. 6. W ruinach fortecy Ollantaytambo w dolinie Urubamby
Nie wydaje mi się też, aby w kraju tym mieli coś na kształt ustawy o wyrobach budowlanych. Choć być może mają, ale nie przesadzają w gorliwości w stosowaniu jej nakazów. Na wsiach i mniejszych miasteczkach podstawowym materiałem budowlanym jest wysuszona na słońcu cegła błotno–mułowa, o nazwie adobe. Nie jest też dobrze z normalizacją, skoro cegła ta ma najrozmaitsze wymiary, jak komu wyjdzie. Może wynika to z tego, że bezpośredni producenci tego wyrobu są w ok. 30% niepiśmienni i mogliby mieć nieprzezwyciężalne trudności w tych ewentualnych norm zrozumieniu.
Ale ma on podstawową zaletę – jest tani, jako że surowca do jego produkcji wszędzie jest pełno. Tak więc nawet konsekwencje trzęsień ziemi, dość często nawiedzających te rejony [fot. 7] i często pociągające za sobą liczne ofiary śmiertelne, nie są zbyt kosztowne do usunięcia. Bo, co bardzo ważne, nie trzeba też stosować jakiejkolwiek zaprawy – murując po prostu moczy się powierzchnię cegły, co zapewnia jej samoistne sklejenie z fragmentami muru już wzniesionego.
Uniwersalny ww. wyrób służy nie tylko do wznoszenia budynków, tak mieszkalnych jak i gospodarczych, które przykryte dachem, a więc zabezpieczone przed działaniem wody deszczowej, dają duże szanse na przetrwanie dłużej niż rok – dwa. Wznosi się z niego także ogrodzenia posesji, których ochronić przed działaniem deszczu się nie da. Nie stwarza to jednak specjalnego problemu, wszak produkcja tej cegły nie jest specjalnie droga, właściwie jest to koszt wyłącznie robocizny, jako że surowca jest pod dostatkiem i na wyciągnięcie ręki. Bezpośrednio po porze deszczowej, której zresztą w niektórych rejonach właściwie nie ma, odbudowuje się ubytki i po kłopocie.
fot. 7. Zabudowania wzniesione z cegły adobe po przejściu trzęsienia ziemi
Interesujące jest także rozwiązanie wykorzystywane do zabezpieczania takiego murowanego (oczywiście bez użycia jakiejkolwiek zaprawy) ogrodzenia przed sforsowaniem przez element niepowołany. W Polsce wykorzystujemy do tego celu drut kolczasty, rozbite butelki zatopione w zaprawie rozłożonej na koronie muru lub kamery monitorujące, itp. zaawansowane wynalazki stosunkowo trudno dostępne dla mieszkańca niezurbanizowanych terenów peruwiańskiego interioru. Pod ręką są natomiast kaktusy i właśnie je sadzi się na koronach murowanych z błota i mułu [fot. 8]. Ukorzeniając się doskonale wzmacniają one całość konstrukcji, stanowiąc jednocześnie, po rozrośnięciu się, naprawdę bardzo skuteczną i trudną do sforsowania zaporę. Jedyny zarzut, jaki mógłby takiemu rozwiązaniu postawić inspektor z naszego polskiego nadzoru budowlanego, to brak, w wielu miejscach, respektowania przepisu techniczno-budowlanego (rozporządzenie Ministra Infrastruktury z 12 kwietnia 2002 roku w sprawie warunków technicznych jakim powinny odpowiadać budynki ich usytuowanie [Dz.U. nr 75, poz.690 z późn. zm.], które w § 41 ust.2 wymaga, aby takie ostre elementy były umieszczone na wysokości nie niższej, niż 180 cm).
fot. 8. Pokonanie takiego gąszczu koców porastających koronę muru ogrodzenia
jest naprawdę trudniejsze niż naszego drutu kolczastego
Innym ciekawym rozwiązaniem budowlanym tego kraju, mającym wieloletnią tradycję, jest rozpoczynanie procesu inwestycyjnego od wybudowania sobie działki budowlanej. Przecież nie da się wybudować działki, powie niejeden z czytelników. Owszem, nie da się, no chyba że jest to działka pływająca. Całe osiedla takich działek pływają po jeziorze Titicaca, głównie w okolicach miasta Puno, a zamieszkuje je lud określający siebie jako Los Uros.
Budowa taka, w której jako widz miałem okazję uczestniczyć, rozpoczyna się od wycinania kawałków brzegu, stanowiącego ciasno splątaną mieszaninę korzeni nadwodnej roślinności, o miąższości dochodzącej po wycięciu, do około metra. Z takich to też prefabrykatów, za pomocą drewnianych kołków, drutu lub sznurka (wersja dla bogatszych) albo i trzcin (dla biedniejszych) skleca się na wodzie rodzaj pływającej tratwy, o znacznych wymiarach, największe wyspy jakie widziałem sięgały ponad 500 m². Stykające się w wodzie boki powiązanych „prefabrykatów” trzcinowych [fot. 9] szybko zrastają się w swoisty monolit. W kolejnym etapie budowy wykonywana jest nawierzchnia z surowca również miejscowego, czyli trzciny totora, niegdyś licznie porastającej brzegi tego ogromnego jeziora. Układa się je na krzyż, w kilku kolejnych warstwach, a jej leciutkie, puste w środku, naturalnie pozamykane na końcach łodygi, stosunkowo długo opierające się działaniu wody, są doskonałym, niezatapialnym materacem pływającym. Oczywiście, po pewnym czasie nawierzchnia taka w końcu rozmięka i gnije, jej renowacja nie jest jednak zbyt kapitałochłonna – układa się po prostu kolejną warstwę trzciny.
fot. 9. Przygotowania do powiększenia powierzchni życiowej – gotowe bloki korzeni
trzciny totora czyli prefabrykaty tworzące całą pływającą konstrukcję wyspy
Mając już działkę, którą, jak widać, udało się pozyskać przy nakładach znacznie niższych niż koniecznych dla budowy naftowych platform pływających na Morzu Północnym, należy teraz wypleść sobie domek. Wypleść z takiej samej trzciny, użytej zarówno na dach (na który można też narzucić folię PE, bo nad Titicaca jednak czasem pada) i do wzniesienia ścian. Drzwi są również trzciniane, podobnie jak zawiasy, okien nie ma wcale [fot. 10].
fot. 10. Pływająca działka wraz z budynkami już gotowa, można ruszać na jezioro
Co prawda wymagania w zakresie odpowiedniej izolacyjności termicznej takiego budynku nie są w oczywisty sposób spełnione, ale zapewne nie wdrożono tam jeszcze europejskich przepisów dotyczących świadectw efektywności energetycznej budynków; unijne macki jeszcze tam nie dotarły.
W całkowitej pogardzie pozostają także wymagania sformułowane w IV rozdziale naszego, ostatnio znacznie znowelizowanego rozporządzenia „w sprawie warunków technicznych jakim powinny odpowiadać budynki i ich usytuowanie”, tj. kwestie wyposażenia instalacyjnego tych budynków. Jedyne, co udało mi się zaobserwować pływając od wyspy do wyspy to, gdzieniegdzie, instalacja elektryczna w postaci żarówki na drucie, zasilanej spalinowym agregatem prądotwórczym; przy czym raczej wisząca nie w domu lecz na głównym maszcie oświetlenia całej wyspy i ewentualnie zasilająca telewizor (w przynamniej jednej z chat każdej odwiedzonej wyspy był takowy).
Innych instalacji brak, co bardzo podnosi wskaźnik efektywności energetycznej.
Skąd więc woda, jak z higieną osobistą, jak gotować posiłki, co z ogrzewaniem, itd., spytają nasi czytelnicy?
No cóż, wody jest pełno na około, a higiena jest przestrzegana w sposób naturalny. Z jednej strony wyspy jest strefa pobierania wody do picia i gotowania, na przeciwległym brzegu urządza się więc strefę sanitarną ze zrzutem ścieków (zarówno w postaci płynnej, jak i tej bardziej zestalonej, jak to zwykle w przypadku ekskrementów bywa). Zostają jeszcze dwie strony wyspy i one też się nie marnują, wszak trzeba również prać i zmywać. A także patroszyć drób i złowione ryby (ryby najlepiej biorą po stronie sanitarnej – nasuwa się tu analogia do najlepszych stref wędkowania na Wiśle, usytuowanych w strefach wylotów kolektorów miejskich). Czy podział na takie strefy jest skuteczny, na ile spełnia on wymagania unijne HACCP? Biorąc pod uwagę, że wyspa powoli dryfuje, a jak jest na kotwicy, to również się okręca (niczym panoramiczna restauracja) pewnie wymagania te są w minimalnym stopniu niedotrzymywane. Zresztą nawet jakby się nie obracała, do sąsiedniej wyspy jest kilkadziesiąt, góra kilkaset metrów.
Gotowanie nie jest kłopotliwe, trzcina pali się dobrze [fot. 11]. A skąd wsad do garnka, np. wspomniany drób? Też nie ma problemu, na każdej wyspie jest rodzaj kurnika; na większych nawet zagrody dla świń, choć ich mięso to już sporej klasy rarytas. Zastępczo zjadane są więc mniejsze świnie, a konkretnie świnki morskie (tak, dokładnie takie jak te hodowane u nas, choć nieco większe). Z tym, że też rzadko, ze względu na barierę cenową. Ale przecież (próbowałem taką świnkę z grilla, więc wiem co piszę) coś, co ma konsystencję opony i smak smażonego styropianu, nie może być tanie.
Wyprute flaki patroszonych zwierząt rozrzucone są po całej wyspie, daje to szansę przywabienia kolejnego skrzydlatego posiłku. Dopiero jak zaczynają cuchnąć, oddaje się je głębinom jeziora – może ryby nie okażą się zbyt wybredne. No bo jakoś trzeba się jezioru zrewanżować za zapewnienie bezpieczeństwa pożarowego (– posiłki gotowane są na niewielkich ogniskach, rozpalanych wprost na trzcinowej nawierzchni wyspy) czy pomoc w przechowywaniu produktów żywnościowych – przez zanurzenie w siatce spuszczonej do wody (o prawie stałej przez cały rok temperaturze ok. 6-7ºC, wszak to wysokość blisko 4000 m n.p.m.) z krawędzi wyspy.
fot. 11. Typowa kuchnia, obok kruszeje już wypatroszony drób
Tych ostatnich kilka linijek nie stwarza oczywiście zbyt budującego obrazu, ale są też dobre strony. Brak wydatków na ciepłą wodę użytkową (bo jej nie ma), nie zużywa się gazu do przygotowywania posiłków lecz korzysta, zgodnie z zaleceniami dyrektywy 2002/91/WE z 16 grudnia 2002 roku, z systemu ogrzewczego zasadzającego się na nałożeniu na siebie w zimniejsze noce (ok. 0ºC, bowiem nawet ostra w dzień operacja słoneczna nie jest w stanie rozgrzać wód jeziora położonego na poziomie 3856 m n.p.m.) wszystkich posiadanych ubrań, to przecież rozwiązania bliskie ideału z punktu widzenia wyniku ewentualnie sporządzanego świadectwa efektywności energetycznej. No i ludzie, pogodni i uśmiechnięci, życzliwi światu i otoczeniu [fot. 12].
Jeszcze tylko kolejna plecionka w postaci łódki, no bo przecież trzeba jakoś czasem dostawać się na brzeg (ostatnio, jak zaraz Państwu wyjaśnię, chyba codziennie) i można mieszkać. Dobrze jest jeszcze wykopać dołek w którym w wodzie przetrzymywane będą na później, złowione akurat ryby i przywiązać do jakiegoś kołka kilka miniaturowych świniaków. Taki świniak jest bowiem bardzo cenny, jako chodzący zapas mięsa. Nie przywiązany mógłby np. utopić się. Z tych też względów wydaje się cenniejszy od dzieci, których nikt nie przywiązuje, a widok raczkującego malucha bawiącego się, beż żadnej opieki, na samym skraju wysepki nad kilkudziesięciometrową głębią jest dla europejczyka dość szokujący.
fot. 12. Nie ma powodów do zmartwień, więc czemu się nie uśmiechać
Wydaje się jednak, że ten opisany sposób mieszkania na pływających wyspach odchodzi już do przeszłości, a to co jeszcze dziś można obejrzeć, to już tylko skansen, którego mieszkańcy udają „małpy” na potrzeby wyciągnięcia pieniędzy od „białych gringos”. Jeśli bliżej przyjrzeć się działaniu całego systemu, wydaje się że „mieszkańcy” wysp przypływają na nie rano, tak z godzinę przed pierwszym stateczkiem przywożącym turystów. Muszą zdążyć przebrać się w odpowiednie stroje, umazać błotem przywiezione ze sobą dzieci. Te ostatnie są bowiem zwykle koszmarnie brudne, a także lepiące się od cukierków przywiezionych im przez turystów. Dlatego też znacznie praktyczniejszym rozwiązaniem jest kupno w prezencie kredek, czy flamastrów. W porcie w Puno oferują je (tanio, wszak mają one napis „Made in China”) liczne stragany i całe tabuny handlarzy chodzących luzem. Zawiezione na wyspę pisaki wręcza się dzieciom, ich opiekunowie zabierają je natychmiast, bowiem trzeba mieć czym handlować następnego dnia na brzegu. Klasyczny przypadek tzw. cyklu zamkniętego.
Tak więc nawet mając kilkusetletnie tradycje w budowaniu z kamienia, który był podstawowym budulcem w całym okresie panowania imperium Inków, tj. wieku XV i pierwszym trzydziestoleciu wieku XVI (do czasu niespodziewanych odwiedzin Hiszpanów) i w używaniu którego osiągnięto mistrzostwo (jakiego nie powstydziliby się dzisiejsi, dysponujący o niebo lepszymi narzędziami do obróbki kamienia i maszynami do jego montażu, rzemieślnicy) nie ograniczono się całkowicie do budowania wyłącznie z kamienia.
Widać tu pewne analogie z naszą betonową wielką płytą. Też była to technologia dominująca, a w budownictwie wielorodzinnym lat 70 i 80 tych XX wieku niemal o randze monokultury, tak jak u Inków kamień. A dziś, wystarczy się obejrzeć na około, ile akurat domów montowanych z wielkiej płyty (dowożonej nieraz z całkiem dalekiej okolicy, np. do Warszawy z Zamościa – tego jestem pewien, a podobno nawet – choć to może plotka, transportowanej statkami z Leningradu do Szczecina) zauważymy. Pewnie wcale.
Pora już kończyć, bo artykulik wychodzi trochę przydługi. Ale, jak od początku przeczytałem cały tekst (dobrze sprawdzić, co się tak naprawdę napisało) to myślę, że może jest on zbyt jednostronny, a podane przykłady, mające ilustrować wybrane, nietypowe rozwiązania budowlane mogą sprawiać wrażenie naigrywania się. Ponieważ za wszelką cenę chcę uniknąć zarzutu o niedocenianie tego sympatycznego kraju, który przecież jest nam na tyle przyjazny, że wysokiej rangi tytuł przyznał naszemu premierowi (do dziś prześmiewcy z wrogich partii tytułują go „Słońcem Peru”), czy wręcz lekceważenia (jak miało to miejsce niedawno w przypadku Gabonu, co, jak się okazało, było porównaniem typu „jak kulą w płot”).
A więc, choć ciągle jeszcze w interiorze dominuje zabudowa mało reprezentacyjna [fot. 13], to jednak nie wolno zapominać o urbanistycznym rozmachu nowych osiedli Limy, pięknie położonej na wysokim brzegu oceanu nowoczesnej stolicy Peru, czy pełnej uroku starej zabudowy Arequipy, chyba najładniejszego miasta kraju, perełki pozostałej z czasów kolonialnych [fot. 14 i 15].
fot. 13. Typowa uliczka typowego miasteczka andyjskiej prowincji
fot. 14. Śródmieście postkolonialnej Arequipy
fot. 15. Fragment frontonu kościoła Jezuitów w Arequipie