Mówią, że od przybytku głowa nie boli i ja w zasadzie też tak sądzę, choć jak tak dalej pójdzie to przyjdzie mi zmienić zdanie w tej kwestii. Zacznijmy jednak od początku. Jeszcze nie tak dawno pisałem przecież, że nie ma lepszego ustawienia sytuacji niż, już na początku roku zapewnić sobie taką liczbę inwestorów (tym, którzy nie pamiętają, przypominam, że najczęściej występuję w roli inżyniera kontraktu, bądź kierownika budowy) i tak rozplanować prace, by mieć zapewnioną pracę do końca grudnia i dłużej. Oczywiście moje myślenie nie jest niczym odkrywczym i wyjątkowym. Podobnie jak ja myślą wykonawcy. Oni również szukają takich inwestycji, które zapewnią przeżycie całego roku. Co więcej, przecież to działania całkiem normalne i słuszne nie tylko w naszej branży. Z racji, że nadzoruję kilka inwestycji jednocześnie mam zapewnioną pracę od rana do wieczora; a co nie bez znaczenia - na profity z tego tytułu też nie mogę narzekać; nie pozostaje więc nic innego tylko się cieszyć. Zdarza się, że muszę odmawiać inwestorom pobierania kolejnych zleceń i przekazuję je innym kolegom po fachu. Sądzę, że i inni czynią podobnie, gdyż trudno przeskoczyć ograniczenia, jakie nam daje 24 godzinna doba. Przecież każdy i te parę godzin też musi odpocząć. Takie odstępowanie pracy ma swoje plusy – to wiara, że w przyszłości, kiedy człowiek będzie w potrzebie, życzliwa dłoń kolegi pomoże i nam. Ponieważ działam już na rynku ładnych kilkanaście lat, kilkakrotnie próbowałem wciągnąć do „rzemiosła” kogoś młodego, pełnego zapału i świeżego spojrzenia, kto pomógłby mi w prowadzeniu firmy. Póki co jednak moje próby kończyły się fiaskiem. Pewnie miałem pecha, gdyż zatrudniani przeze mnie absolwenci, czy to uczelni wyższych, czy też techników jakoś nie spełniali moich oczekiwań – z ich punktu widzenia to pewnie ja nie spełniałem ich oczekiwań. Praca, którą wykonuję, nie jest wcale taka łatwa, jak wielu z nich sądziło – doświadczenie i ciągłe jego zdobywanie kształtuje prawdziwego budowlańca, a i zapewne człowieka w każdym innym kręgu zawodowym. Może to zabrzmi jak slogan i wielu odczyta jak pełną patosu wypowiedź ku czci budowlańca, ale uważam, że aby być dobrym w zawodzie, który uprawiam, trzeba przede wszystkim być osobą odpowiedzialną, zaangażowaną w wykonywane zadania i wytrwale się doskonalącą. Praca musi nam dawać satysfakcję i trzeba do niej podchodzić z pełnym szacunkiem i oddaniem, a nie traktować ją tylko jako sposób na zarobienie kasy. Pieniądze przyjdą jeśli będziemy dobrzy, zdobędziemy uznanie i szacunek kolegów po fachu. Będziemy mieli satysfakcję, gdy budynki i budowle, do których dołożyliśmy swoje trzy grosze, będą cieszyły oczy ludzi, zdobywając ich aprobatę i uznanie. A co nie jest również bez znaczenia – wiele z nich służyć będzie następnym pokoleniom, gdy nas już zabraknie... Wiem, wiem – brzmi to bardzo patetycznie, ale ostatnio dochodzę do wniosku, że niestety współczesnego młodego człowieka w większości przypadków charakteryzuje pośpiech, niedokładność i chęć by zdobyć jak najwięcej kasy przy jak najmniejszych nakładach pracy. Pewnie jestem niesprawiedliwy i niepotrzebnie generalizuję. Jednak przez to, że trudno trafić mi na rzetelnego współpracownika, „ucznia”, któremu przekażę całą moją wiedzę i warsztat, ogarnia mnie zwątpienie. Nie jestem w tym osamotniony.

 

Moi koledzy dochodzą do podobnych wniosków – stąd ta wymiana zleceń od inwestorów dokonuje się w bardzo wąskim, hermetycznym gronie specjalistów.

 

Z drugiej strony nie należy się jednak dziwić, że młodzi chcą jak najszybciej osiągnąć w życiu wysoki status. Rzeczywistość dzisiejsza jest okrutna, albo jesteś dobry, albo giniesz w otchłani niepamięci. A możliwość zaistnienia w budownictwie zaraz po ukończeniu szkoły, czy studiów, to jedynie mrzonki.

 

I tu dochodzimy do sedna sprawy. Trudno pogodzić młodość z doświadczeniem. Brak wiedzy praktycznej i brak samodzielności młodego w zderzeniu z dużymi zarobkami, które taki wchodzący do zawodu chciałby osiągnąć. Stary nie chce ustąpić pola młodemu, bo ten poza świeżym spojrzeniem i zapałem najczęściej nie wnosi niczego nowego. Doświadczony budowlaniec boi się, że gdy za bardzo zaufa młodemu, to może się okazać, że ten popełni jakiś błąd nie do odkręcenia. W takim przypadku odpowiedzialność oczywiście spadnie na starego i może on nawet stracić zaufanie inwestora; zaufanie o które długo i mozolnie walczył.

 

Poza tym doświadczenie podpowiada, że nie można „rozpuszczać” młodych. Zarobki należy zwiększać sukcesywnie, ale zapewnić długofalowe zatrudnienie. Ważne, że trzeba dać adeptom sztuki budowlanej więcej swobody. Ale tu boimy się obdarzyć zaufaniem kogoś niedoświadczonego, żeby później nie płakać nad rozlanym mlekiem.

 

Niestety to wszystko przekłada się również na inne dziedziny życia, a nawet jeśli pozostać jeszcze na naszym podwórku to doskonale widać to po kłopotach, jakie mają firmy wykonawcze. W nich również „syndrom młodego” jest powszechny. Właściciele firm chcąc zdobywać zlecenia muszą ciąć koszty, a to najczęściej oznacza, że zatrudniają pracowników młodych, niedoświadczonych za minimalne stawki. Nie od dziś wiadomo, że kiepska płaca to kiepska praca. Młody człowiek czuje się niedoceniany, więc nie angażuje się w pracę. Efektem tego są obiekty wymagające ciągłych poprawek lub wręcz zwyczajne buble, powstające każdego dnia na naszych ulicach. Na porządku dziennym są zmiany ekip wykonawczych.

 

Nie możemy nie zauważyć, że po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej tysiące młodych ludzi wyjeżdża z kraju, głównie z powodów finansowych. Wyjeżdżają najczęściej tacy, którym się chce pracować, którzy są zdolni i mają jakieś doświadczenie. Aż dreszcze przechodzą, gdy powie się głośno to o czym inni boją się nawet pomyśleć: czyżby w kraju zostawali najgorsi?

 

 

Prawie każdą ekipę musimy właściwie bez przerwy nadzorować, ciągle trzeba patrzeć na ręce, sprawdzać w kółko.

 

Dochodzimy nawet do bardzo prozaicznej sprawy (oczywiście tylko teoretycznie) – remont we własnym domu. Okazuje się bowiem, że z zaufanej brygady nie możemy skorzystać, przecież poleciliśmy ją inwestorowi i od tego czasu są zajęci non stop. Dzwonimy i słyszymy, że najbliższy wolny termin mają mniej więcej koło Bożego Narodzenia i to zaledwie na kilka godzin. Co możemy zrobić w takim przypadku? Myślimy, że przecież istnieją prawdziwi rzemieślnicy – nie brygady wieloosobowe, a jedno- dwuosobowe. W końcu mamy w planach zaledwie niewielki remoncik: odświeżenie ścian i sufitów, wymiana wykładziny podłogowej itp. Patrząc realnie - można by to samemu zrobić; my jednak poszukamy rzemieślnika z ogłoszenia. Niech też zarobi, a może przy odrobinie szczęścia trafimy na taką „złotą rączkę” = pracownika, bez którego w przyszłości już nie rozpoczniemy żadnego domowego remontu, a i rodzinie i znajomym z czystym sumieniem będziemy mogli polecić.

 

Szara rzeczywistość jak zwykle sprowadza nas szybko na ziemię. Otóż jeśli dzwonimy do rzemieślnika do domu, a on jest obecny, od razu nasuwa się myśl: czyli nie ma pracy, a co za tym idzie - jego usługi pozostawiają wiele do życzenia. A jeśli tak, to lepiej jak najdalej od takiego, nie ma co ryzykować.... No tak, ale głos z tyłu głowy podpowiada, że może właśnie trzeba być dobrym Samarytaninem i pozwolić zadziałać fachowcowi, może nawet pokazać jak coś dobrze zrobić? No, ale już słyszę jak wielu się obrusza: któż z nas ma ochotę wykonać pracę za którą pieniądze weźmie kto inny. Porzucamy więc myśli o naszym powołaniu do działalności charytatywnej i dzwonimy do innego rzemieślnika - jest na budowie. Myślimy: super, ma wzięcie, czyli musi być dobry. Niewiele myśląc umawiamy się i... tu kolejna wpadka. Najczęściej tacy fachowcy nie przychodzą, bo zapomnieli (a my czekamy, jak ci ostatni…), czyli też ich skreślamy. Wiadomo, że pierwsze wrażenie jest bardzo ważne. Zdarza się też, że nie przychodzą, bo jakiś stały klient zadzwonił i zlecił im coś ciekawszego niż nasze M-2.

 

W ten sposób prosty remont w domu i planowanie robót przeciągają się w nieskończoność, a do tego musimy albo sami siedzieć cały czas z fachowcem w domu, albo mieć kogoś do pilnowania dobytku. Skąd ten ciągły brak zaufania? Aha zapomniałem – doświadczenie!!!

 

Po raz kolejny niestety nasuwa się myśl: szewc bez butów chodzi. Wciąż w wielu przypadkach kończy się na tym, że bierzemy urlop i sami „walczymy” z własnymi czteroma kątami, w końcu jak coś źle pójdzie to najlepiej mieć pretensje do samego siebie. Poza tym kto jest najlepszym fachowcem? Oczywiście ja sam!!! Polak potrafi...