Fakt, że każdego klienta należy traktować zawsze indywidualnie i z należytą powagą jest znany nie od dziś i oczywiście nie dotyczy on tylko nas budowlańców-kosztorysantów, ale i wszystkich, niezależnie od tego w jakich pracują zawodach. Jednak, o czym wielokrotnie zapominamy, zasada poważnego traktowania innych powinna działać w obie strony – my też przecież jesteśmy ludźmi poważnymi, godnymi szacunku i oczekujemy odpowiedniego, należnego nam traktowania. Tyle teoria. Jak to wygląda w rzeczywistości każdy z nas, niestety z przykrością, niejednokrotnie się przekonał. Z mojego wieloletniego doświadczenia wynika, że zawód kosztorysanta wciąż nie jest traktowany do końca z należną mu powagą; niewiele zmieniło nawet wpisanie go do rejestru zawodów. Dawno minęły już czasy, gdy każde biuro projektów miało na etacie kosztorysanta, czy też nawet po kilku w poszczególnych branżach. Obecnie biura te w przeważającej większości korzystają z usług „zewnętrznych” kosztorysantów. Jak pewnie uważni czytelnicy moich felietonów zorientowali się, również i ja jestem takim kosztorysantem. Ile to przysparza później problemów, zszarpanych nerwów i niepotrzebnej straty czasu w sytuacji, gdy projekt, delikatnie mówiąc, nie jest do końca poprawny, z pewnością każdy z nas nie raz już odczuł. Nie jestem naiwny, więc rozumiem, że i tak nie powrócą czasy, gdy wszyscy odpowiedzialni za proces przygotowania inwestycji siedzieli w jednym biurze. Nie wrócą głównie z tej prostej przyczyny, że biura projektowe to najczęściej firmy dwu-, trzy-osobowe – dlatego pracy dla kosztorysanta tyle co kot napłakał. Z samego kosztorysowania w nim po prostu wyżyć się już chyba nie da. Tak więc „rasowy” kosztorysant albo obsługuje kilka biur projektowych, albo ima się innych zajęć przynoszących dochód. Najczęściej są to funkcje pełnione bezpośrednio na budowie, czyli rola kierownika budowy, czy inspektora nadzoru (często jest to kilka budów, gdzie pełni się różne funkcje).
Wiemy, że projekty przygotowywane są często na ostatnią minutę, a kosztorys przez nas wykonywany to już prawdziwe „wariackie papiery”. Gdzie więc czas na ewentualne uzupełnienia, poprawki w projekcie? W wielu przypadkach przyjęła się niepisana zasada, że to kosztorysant na etapie sporządzania kalkulacji ujmuje pozycje, które bezpośrednio nie wynikają z projektu, a bez których kalkulacja nie byłaby kompletna. Wiecznie zajęci i zabiegani projektanci zrzucają tym samym na barki kosztorysanta dodatkową pracę, ale czy płacą za nią?! Myślę, że nie muszę odpowiadać... I jak w tym momencie można poważnie traktować zapisy w specyfikacjach zamówień na roboty budowlane, mówiące o tym, że przy sporządzaniu oferty obowiązuje projekt i przedmiar („kosztorys ślepy”)? To już kolejny problem i ryzyko, jakie ponoszą potencjalni oferenci.
Osobną, całkiem pokaźną grupę stanowią przypadki prób sterowania kosztorysantem w celu osiągnięcia pożądanych wyników – czyli mówiąc wprost: określonej wartości w kosztorysie.
Któż z nas nie miał do czynienia z szefem, który po prostu wie ile powinna kosztować dana robota, a kosztorys to tylko jakiś tam, nic nie znaczący, ale niestety niezbędny papierek. Kosztorysant ma tylko usłużnie zapisać w owym kosztorysie to czego oczekuje ten, kto mu zapłaci. A przecież wysiłek, jaki poświęcamy na sporządzenie solidnego, merytorycznie dobrego kosztorysu na podstawie projektu jest zawsze bardzo duży. Poprawne dobranie pozycji z katalogów nakładów rzeczowych, wysyłanie zapytań do producentów o ceny materiałów, czy też rozgryzanie nowych technologii wprowadzanych przez projektantów zajmują bardzo dużo czasu. Niestety, gdy już mamy gotową kalkulację jakże często słyszymy – „za drogo” lub „za tanio”, w zależności od potrzeb i oczekiwań zlecającego. Biegniemy wtedy szybko do naszego komputera, by jeszcze raz prześledzić pozycja po pozycji, cóż to takiego strasznego narobiliśmy. Owszem, nie twierdzę, że nie zdarzają się pomyłki w kosztorysie, ale procent ich jest znikomo mały w stosunku do tego, co opowiadają szefowie o kwocie inwestycji. Oczywiście zawsze można tak skalkulować kosztorys, aby otrzymać wymaganą kwotę, ale nie o to przecież w kosztorysowaniu chodzi. Przy założonej stawce robocizny i narzutach, przy konkretnej technologii wykonania prac, wahania w cenie końcowej nie mogą być duże. A jeżeli koniecznie chcemy już osiągnąć określoną kwotę, wymagać to będzie znowu przerobienia kosztorysu, dobrania nowej technologii, sporządzenie pozycji alternatywnych, itd. W ten sposób jednak można nieźle się napracować i stworzyć całkiem sporą ilość wariantów kosztorysów, tak by w końcu któraś zadowoliła wymagającego szefa. I tak z prostego kosztorysu otrzymujemy dwa, trzy zupełnie różne dokumenty… Można na to spojrzeć z innej strony: ma to też swoje plusy, przecież wzbogacamy w ten sposób swoją wiedzę i bazę kosztorysową, słowem wzbogacamy nasz warsztat zawodowy. Jednak zejdźmy na ziemię i przestańmy doszukiwać się sytuacji idealnych, przecież kłótnie z wszystkowiedzącym szefem, wysłuchiwanie jego kaprysów i docinków, nie pozwalają zapomnieć, kto tu rządzi.
Innymi ciekawymi przypadkami, z którymi my, kosztorysanci mamy do czynienia, to również sytuacje, gdy robota jest już wykonana, a my mamy sporządzić kosztorys ofertowy. Tak, tak – nie pomyliłem się - ofertowy, a nie powykonawczy. Bowiem najpierw wykonano pracę, przyjmując kwotę taką, by wszyscy zainteresowani byli z niej zadowoleni, a dopiero po wykonaniu inwestycji trzeba stworzyć podkładkę dla zlecającego roboty, tak na wszelki wypadek, gdyby komuś przyszło do głowy skontrolować papiery. Jak pokazuje życie, kosztorysy takie są najczęściej zawyżone w stosunku do rzeczywiście ponoszonych kosztów. Wielu oburzy się w tym momencie - tak nie powinno być, zwłaszcza gdy mamy do czynienia ze środkami publicznymi. Teoria swoje, a życie swoje – niestety.
Sytuacja wygląda oczywiście całkiem inaczej w przypadku różnego typu awarii i niezaplanowanych inwestycji, gdzie trzeba od razu wykonywać prace. W takich przypadkach można oczywiście co najwyżej z grubsza oszacować koszty, a rozliczamy się kosztorysem powykonawczym, sporządzonym jak najbardziej zgodnie ze sztuką budowlaną.
Jak więc wynika z tej krótkiej charakterystyki funkcjonowania w świecie budowlanym kosztorysanta zasadzek i pułapek, na które jest on narażony, można spotkać całkiem sporo. Jakoś dajemy jednak radę i twardo sięgamy po kolejny projekt, toczymy bój z szefami, mając nadzieję, że kiedyś ktoś nas doceni. Znam jednak także takich, którzy postępują w myśl przysłowia: „jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie” i za marne pieniądze od zleceniodawcy, wykonują marne kosztorysy – chcąc poniekąd w ten sposób wymóc na tym drugim uczciwe traktowanie. Takie postępowanie ma jednak krótkie nóżki, bowiem zleceniodawca więcej do nas nie przyjdzie, a i my pięknie takiemu podziękujemy za współpracę. Ja staram się unikać takich sytuacji, choć w przypadku nowych zleceniodawców nieraz trudno ocenić, czy wstępne ustalenia odnośnie kwoty za sporządzenie kosztorysu zostaną dotrzymane, a i czy ilość ewentualnych poprawek i zmian nie spowodują, że będziemy musieli do interesu dołożyć. Tu też trzeba się nieźle nagłówkowa, by nie nadepnąć na minę.
Największym problemem jest chyba jednak zalewająca rynek kosztorysantów rzesza różnej maści „fachowców” wykonujących kosztorysy. Przy wciąż pojawiających się nowych programach do kosztorysowania wykonanie prostej kalkulacji nie stanowi wielkiego problemu. Niestety systemy komputerowe oferowane przez firmy są bardzo różnej jakości, niekiedy wręcz beznadziejnej. A skoro program beznadziejny i osoba kosztorysująca nie jest fachowcem, to chyba nietrudno domyślić się jaki będzie efekt końcowy. Bywa jednak i odmienna sytuacja – gdy program jest świetny i nie potrzeba zbyt wielkiego talentu, by w odpowiednie miejsce wpisać dane. Do takiego kosztorysowania nie potrzeba nawet wykształcenia budowlanego. Ale i takie działanie może okazać się zgubne. Bowiem takich „kosztorysantów” (na szczęście!) gubi pycha. Bez przygotowania merytorycznego rzucają się na coraz głębszą wodę i… toną. Do czego jednak zmierzam? Jak to się ma do nas, kosztorysantów - fachowców z długoletnim stażem? No niestety, odnosi się i to bardzo ściśle. I w jednym, i w drugim przypadku inwestor jest przekonany, że dokumenty wykonywał kosztorysant. Co prawda chciał zaoszczędzić, ale wydaje mu się, że zlecił wykonanie dokumentacji fachowcowi, więc oczekuje efektu przynajmniej poprawnego. A dostaje bubel, więc przeklina całą brać niedouczonych kosztorysantów. Przykre? Ale niestety coraz częstsze.
Dlatego na zakończenie mała uwaga dla przysłowiowych pań Zosi, czy panów Marków, którzy też uważają się za kosztorysantów, a wszystko to co potrafią, to wprowadzanie pozycji do programu kosztorysowego na podstawie otrzymanego gotowego już „kosztorysu ślepego”, – zapraszam na parę lat na budowę – to najlepsza szkoła życia i... kosztorysowania.
Tak wiem, często wygląda to tak: szef kazał, to „wklepało się” te paręset pozycji, bo przecież wynik znany był już wcześniej…