Było to w czasach słusznie minionych, kiedy o komputerach nam się jeszcze nie śniło. Projekty rysowano na deskach kreślarskich, obliczenia wykonywano na suwakach logarytmicznych, natomiast kosztorysy były wytwarzane sposobem praktykowanym w klasztorach benedyktyńskich. To znaczy – poprzez przepisywanie z katalogów KNR ich zawartości, przez co każdy kosztorysant posiadał zgrubienia na palcach wskazującym i środkowym. Doświadczonego kosztorysanta można było rozpoznać po wielkości tych zgrubień. Obliczenia były wykonywane przy pomocy arytmometrów nazywanych „kręciołkami”, a po pewnym czasie na nowoczesnych (wtedy) maszynach elektrycznych marki „Rheinmetall” z pobliskiego enerdowa. Podobnie jak dziś, w już wykonanych kosztorysach często trzeba było dokonać zmian, bo projektowanie zawsze było i jest do dzisiaj procesem, podobnie jak Lenin, czyli wiecznie żywym. Kiedyś nawet ukułem definicję procesu projektowania twierdząc, że projektowanie polega na umiejętności powiedzenia sobie: no, już wystarczy. Bo kto tego nie potrafi, to najprostszy projekt będzie tworzył do emerytury, a często nawet nie o jeden, a kilka dni dłużej, albo co najgorsze do bolesnej śmierci. Najprostszym sposobem prowadzącym do aplikacji takich zmian do kosztorysów, było ich wstawienie przy pomocy nożyczek i kleju, co niestety zawsze skutkowało koniecznością kolejnego, kłopotliwego zsumowania przygotowywanego dzieła. Kosztorysy i części opisowe projektów wędrowały do pomieszczeń zwanych halami maszyn w celu przepisania w stosownej liczbie egzemplarzy. Panie maszynistki, bo to były zawsze panie (bowiem maszynistów spotykaliśmy wyłącznie na kolei), znudzone monotonią swego zawodu, zabawiały się rozmową czyniąc jazgot, który z hukiem maszyn do pisania zlewał się w wielką i nowoczesną symfonię. Wszystko to bywało powodem, że w odebranych maszynopisach można było znaleźć pozycję kosztorysową o treści: „dwa razy sprzątaczka na lepiku na gorąco”. No bo panie sprzątaczki nie zawsze przykładały się do pracy jak należy, przez co panie maszynistki swe głośne narzekania bezwiednie przenosiły do przepisywanych prac. Wszystko to, o czym wyżej, przypomniało mi się po otrzymaniu mejla od pana Adama S., pracującego w zakładzie remontowo-budowlanym. Pan Adam zainspirowany moim artykułem o Mojżeszu[1], podał listę wad w przekazywanych przez inwestorów publicznych materiałach przetargowych, które jego zdaniem bardzo często wykluczają możliwość poprawnego opracowania oferty. Czytelnik skatalogował te wady w sposób następujący:

 

  • brak w urzędach gmin osób z wykształceniem i doświadczeniem budowlanym,
  • nikt nie sprawdza dokumentacji –zgodności ze sobą poszczególnych rysunków i opisu technicznego; a takie niezgodności są nagminne,
  • przedmiar do przetargu wykonany jest niezgodnie z projektem, również niezgodnie z rozporządzeniem odnośnego ministra,
  • do rozporządzenia odnośnego ministra byłoby wiele zastrzeżeń.

 

Drogi Panie Adamie! Oczywiście podzielam Pańskie spostrzeżenia, niemniej jednak postaram się zrozumieć inwestorów publicznych i broniąc tych nieboraków wskazać przyczyny takiego stanu rzeczy.

Brak osób z wykształceniem budowlanym?! Oj, Panie Adamie. Przecież dobrze wiemy, że nasz naród upodobał sobie nauki humanistyczne. Mamy nadmiar politologów, psychologów, filologów różnej maści, zarządców i marketingowców, mistrzów reklamy, sprzedaży leków, a brak inżynierów czy techników, których nie tak dawno przepędzono na cztery wiatry. No to skąd brać fachowców znających budownictwo, nie wspominając o kosztorysowaniu, którego chyba już od 70 lat nikt nie uczy.
A wspomniani humaniści muszą przecież gdzieś pracować, nawet w budownictwie. Niech więc będzie dla Pana pociechą pismo od inwestora-filologa napisane piękną polszczyzną. Przecież w Sejmie nie wszyscy się zmieszczą. Domyślam się, że nie marzy pan o Sejmie zaopatrzonym w 10.000.000 posłów.

Jak pan sobie wyobraża weryfikację dokumentacji, którą opracowują zespoły rozsiane po całej Polsce i to jeszcze za najniższą cenę. Ponadto, proszę łaskawie pamiętać, że projekty są wytwarzane przy pomocy komputerów. A w komputerach mamy taką funkcję: kopiuj–wklej. Dlatego z opisu do pewnego projektu budynku niepodpiwniczonego dowiedziałem się, że w piwnicy mam skosztorysować posadzkę z żywic epoksydowych na bardzo solidnie zaizolowanym podłożu. Sam przyznaję się z ogromnym wstydem, że korzystając z tej opcji spowodowałem awanturę fundując pewnemu przedszkolu filar mostowy. Wszystko „bez te komputry”, jak mi powiedziała pewna pani sprzątająca biuro, a zwłaszcza to cholerne kopiuj–wklej.

Przedmiary niezgodne z projektem? Oj, proszę Pana, jak mogą być zgodne, kiedy mamy już gotowy kosztorys z przedmiarem, a projektant nie respektuje definicji, którą podałem na wstępie? Ponadto proszę wziąć pod uwagę fakt, że projekt może być opracowany w Krakowie, a przedmiar w Suwałkach. Więc winowajcami są po prostu komputery i fruwające po kraju mejle. Taki na przykład mejl ze zmianami może leciał przez krainę, ale nie doleciał i już mamy bubla w przedmiarach. Nigdy coś takiego się Panu nie zdarzyło? A czemuż to projekt w Krakowie, a kosztorys w Suwałkach? Bo wszyscy pracujemy za najniższą cenę, więc kosztorysanci suwalszczańscy są najpewniej tańsi od krakowskich. Ponadto niektórzy projektanci konstrukcji budowlanych dokonali epokowego wynalazku, który im umożliwia opracowanie projektu nawet za bardzo niską cenę. Po prostu zaprzestali w projektach wykonawczych rysowania prętów zbrojeniowych, a tylko pewne idee zbrojenia i, co mnie ogromnie dziwi, odrębnie wyprodukowali tabele zawierające zestawienie tych prętów. Dzięki temu pan zbrojarz, tnąc i gnąc co trzeba, będzie trzymając taką tabelkę ciął i giął. Doda Pan, że także klął. Niekoniecznie, bo jak zbrojarzem zostanie dobrze wychowany, wykształcony, a wcześniej bezrobotny filolog francuski, to najwyżej zwymyśla projektanta po francusku, a Francuzi podobno nie używają tak paskudnych wyrazów, jakie mamy w obiegu w Europie zwanej środkowo-wschodnią. Zresztą projektant tego i tak nie zrozumie, bo on rozumie wyłącznie nowocześnie, czyli po angielsku. A pewien projektant elektryk dokonał jeszcze większego wynalazku – po prostu przyklejając na projekt budowlany nalepkę: projekt wykonawczy. Zręcznie, przyzna Pan? Złapany na tej zbrodni prościutko rzecz wytłumaczył: „za takie pieniądze, to zrobiłem i tak za dużo”.

Narzeka Pan na dwa rozporządzenia Ministra Infrastruktury? A moim zdaniem powinien Pan się cieszyć, że w kraju zalewanym tonami nowych przepisów, czy aktualizacjami, na których sam diabeł się nie wyzna, mamy dwa stabilne. Proszę Pana – dwa, te nasze ukochane i jakie stabilne. Bo to już od przeszło ośmiu lat nikt się nimi nie zajmuje. Co niestety najciekawsze – jest coraz więcej adresatów tych rozporządzeń, czyli inwestorów publicznych, którzy nie za bardzo wiedzą, że coś tak nadzwyczajnego funkcjonuje. Zresztą jeśli ten tekst Pana nie zniechęcił do moich wytworów, to polecam tam wyżej, czy może niżej, bo nie wiem jak to Athena na płytce umieści mój tekścik o korupcjuszach, czy jakoś tak. Bo tam troszkę popisałem i o rozporządzeniach.

A wie Pan, przyszła mi pewna myśl do głowy. Ta opcja kopiuj–wklej nie jest taka wredna. Mogłaby się nam przydać. Gdyby na przykład Wysoki Sejm, albo pan minister, zamiast wymyślać swoje koślawe dyrdymały nazywane ustawami czy rozporządzeniami, zechcieli skopiować coś rozsądnego i sprawdzonego u unijnych sąsiadów. A potem to wkleić w jakiś Dziennik Ustaw!

 

 

 

 

 

[1] przyp. red. – patrz BzG 4/2012 „Przeskoczmy Mojżesza” Michał Paradowski