Nie tak dawno zawracałem głowę Szanownym Czytelnikom swoimi pretensjami do przesadnie, oczywiście moim zdaniem, rozwijającego się budownictwa kulturalnego i sportowego w opozycji do mieszkaniowego, na którego przesadny rozwój raczej nie można narzekać. Zwłaszcza na brak przewidywanego nie na sprzedaż lecz wynajem.
Popróbujmy się zastanowić, jak to w tym budownictwie mieszkaniowym bywało, zwłaszcza w okresie który Wasz felietonista jest w stanie ogarnąć pamięcią.
W końcu lat pięćdziesiątych (oczywiście ubiegłego wieku), z uwagi na zniszczenia wojenne, a także rozwój przemysłu i z tym związaną dużą migracją mieszkańców wsi do wielkich miast, zaistniały ogromne kłopoty mieszkaniowe. Wtedy władze, po kilku latach rządzenia, nie mogące sobie z tym problemem poradzić, zaczęły rozbudzać w ludności namiętność do posiadania swego rodzaju, wprawdzie ograniczonej, ale własności. Zaczęto powoływać pierwsze, tak zwane spółdzielnie mieszkaniowe. Tak zwane, bo niewiele mające wspólnego ze znaną już przed wojną spółdzielczością. Pamiętam jak (chyba w 1957 czy 58 roku) nas, pracowników biura projektów, namawiano do wstępowania w szeregi spółdzielców. W tamtych czasach wielu z nas się zastanawiało czy warto, bo przy niewysokich wtedy zarobkach, czynsz w spółdzielni wraz ze spłatą raty kredytu w porównaniu z czynszem opłacanym w tak zwanej komunalce był relatywnie bardzo wysoki. To namawianie okazało się nadzwyczajnie skuteczne, zwłaszcza w szeregach ludności pochodzenia wiejskiego, od pokoleń szanującego własność prywatną.
Ja, chociaż mieszczuch, bardzo szybko też dałem się namówić, ku rozpaczy mojej teściowej rodem z zacnej rodziny mieszczańskiej, takiej z pianinem w pokoju stołowym i biblioteką z byłego gabinetu, przyznanego mocą władz miasta innej rodzinie. Tyle dobrego, że rodzinie szczęśliwie kulturalnej i bardzo sympatycznej. Tak to z braku innych możliwości, władze zaczęły tworzyć radziecki system wspólnych mieszkań.
Budownictwo spółdzielcze zaczęto realizować na obrzeżach Łodzi, bowiem centrum było już wcześniej gęsto zabudowane.
Moja teściowa niechętna przeprowadzce na peryferie argumentowała: „Całe życie mieszkałam w centrum miasta. Pytam co ci przeszkadza wspólna z miłymi współlokatorami łazienka i ubikacja, a nawet w tej łazience piec kąpielowy na węgiel? A może piece w pokojach? Nie widzisz, że komorne, za mieszkanie w centrum płacimy tylko 38 zł miesięcznie, natomiast w tej twojej spółdzielni zapłacimy aż 350 zł”.
Takich debat w łódzkich rodzinach było wiele, a ich owoce mogłem zaobserwować wśród wtedy moich licznych znajomych i przyjaciół, którzy w przeciągu niecałych dziesięciu lat zamieszkali in gremio w tych, jak się wtedy mówiło, blokach i oczywiście na peryferiach miasta. Ponieważ budownictwo spółdzielcze, jak wcześniej podałem, zaczęło otaczać Łódź wianuszkiem peryferyjnym, natomiast dla centrum zaczął się okres destrukcji.
Destrukcji dlatego, że w miarę rozwoju budownictwa spółdzielczego, zupełnie poniechano zajmowania się remontami już istniejących domów komunalnych. Wcześniej, bo jeszcze w 1954 i 56 roku, w instytucjach gospodarki komunalnej w Łodzi przygotowywano co roku plany remontów kapitalnych, bieżących i konserwacyjnych. Funkcjonowało w mieście pięć dużych przedsiębiorstw o nazwie „Miejskie Przedsiębiorstwo Remontowo-Budowlane”, każde opatrzone jednym z pięciu wspomnianych numerów.
Są to moje wspomnienia, albo jak to mówią w pewnej zacnej rozgłośni radiowej „świadectwa”, w tamtych latach pracownika takowych instytucji i przedsiębiorstw.
Wspomniane wyżej przedsiębiorstwa remontowe przy (jak to się wtedy mówiło) braku potencjału dla budownictwa spółdzielczego szybko przysposobiono do wznoszenia nowego budownictwa, a z czasem całkowicie przekształcono.
Społeczeństwo bardzo szybko zapomniało, zwłaszcza brać robotnicza, że całe pokolenia ich poprzedników mieszkały w najlepszym przypadku z pojedynczych izdebkach z ubikacjami na podwórzach. Natomiast kąpiele ich poprzednicy odbywali w łaźniach miejskich przed Wielkanocą i Bożym Narodzeniem. Kto nie wierzy, tego zapraszam na liczne tak zwane łódzkie famuły. Albo jeszcze lepiej, polecam pierwszy lepszy przedwojenny film, na którym już nie robotnik, ale w tamtych czasach powszechnie szanowany urzędnik, mieszka w wynajętym pokoju u jakiejś zamożnej damy, najczęściej wdowy, uzupełniającej w ten sposób swoje dochody.
Ten pierwszy, jak i drugi, raczej nie śnili o własnym mieszkaniu z łazienką!
Ano tak to było w dawniejszych czasach, kiedy nikt nie miał do nikogo pretensji, a zwłaszcza nikomu nie przychodziło do głowy mieć pretensję do kolejnych rządów, że nie fundują im przyzwoitych mieszkań.
Wprawdzie krążyły po kraju idee, że podobno może zaistnieć taki ustrój społeczny, w którym dobry, bo wybrany przez naród, rząd wygotuje krainę szczęśliwości. Bo podobno za wschodnią granicą już takowy jest i czyni dobro swoim poddanym.
Po kilku latach gomułkowskiej smuty, w której zaczęto wprowadzać budownictwo zwane spółdzielczym, przyszły czasy gierkowskie, a zwłaszcza ich pierwsze pięć lat tłustych, kiedy to banki światowe oszalały na punkcie znakomitego ich zdaniem kredytobiorcy i zaczęły mu ładować kredyty. Szczęśliwy kredytobiorca uznał, że je szybko spłaci rozwojem produkcji i zaczął kupować technologie wraz z oprzyrządowaniem mającym produkować środki na spłatę pobranych kredytów.
Bardzo prędko się okazało, że wyrobami wytworzonymi na tych zakupionych oprzyrządowaniach nie są zupełnie zainteresowani klienci banków, o zgrozo tych, które udzieliły kredytów.
Podaję tu kolejne świadectwo jako były pracownik biura projektów włókienniczego, które uszczęśliwiło naród tak zwaną krempliną. Młodych Czytelników informuję, że był to materiał w garniturze z którego można było swobodnie wskoczyć do rzeki, a po wyjściu na brzeg i wyschnięciu paradować w idealnie wyprasowanym.
Przez kogo wyprasowanym? Oczywiście przez rzekę, tyle że w takim ubranku bywało nam troszeczkę i o każdej porze roku za gorąco.
Nie można się więc dziwić, że takimi garniturkami trudno było spłacić kredyty.
W latach gierkowskiej prosperity stało się to, co się stać musiało - cały naród postanowił wstąpić do spółdzielni mieszkaniowych.
Skutkiem powyższego trzyletni termin przydziału, z którego na początku lat sześćdziesiątych ja skorzystałem, wydłużył się do co najmniej dwóch dziesiątków lat.
W czerwcu 1989 roku artystka Szczepkowska ogłosiła upadek komunizmu, czy jak mu tam, i nastąpił kapitalizm, taki dziwny, bo ze społeczeństwem oczekującym od władzy dawania.
Bo społeczeństwo dostawanie od rządu bardzo polubiło, bo do dostawania się przyzwyczaiło.
A tymczasem problem nazwany mieszkaniowym pozostał taki, a może jeszcze poważniejszy niż w opisanych wyżej czasach gomułkowskich, bo urosły, te rozbudzone, ogromne społeczne apetyty na branie, czy jak kto woli dostawanie.
Korzystają z tego problemu politycy, znający przyzwyczajenia i oczekiwania społeczeństwa i grają tym problemem jak orkiestra pod dyrekcją von Karajana.
Natomiast ja, w tym troszeczkę przydługim tekście, nie mam ambicji rozwiązania problemu mieszkaniowego, a tylko pragnę zwrócić uwagę na inny problem mogący troszeczkę złą sytuację poprawić. Tym problemem jest wspomniana destrukcja centrów wielkich miast; destrukcja poważnego majątku budowlanego i mieszkaniowego który z roku na rok, przy braku polityki remontowej popada w ruinę.
Zacząłem ten tekst zestawiając z mieszkaniowym budownictwo zwane kulturalnym i sportowym. Nie bez kozery. Bo wybudowana w Łodzi Hala Arena miała kosztować 100 mln zł, a zakosztowała 285 milionów o czym informuje tryumfalna tablica zawieszona na jej ogrodzeniu. Mało tego, owa hala w bardzo krótkim czasie „dopracowała się” 1,5 mln zł deficytu.
W Łodzi zaczęto przebudowę elektrowni na kolejne muzeum. Nie zadaję pytania ile będzie kosztować budowa, a tylko – jakie, kolejne deficyty będzie owo muzeum fundować miastu.
W jednym z dawnych felietonów obliczyłem, że remont pokrycia dachu przeciętnego budynku mieszkalnego w starej zabudowie kosztuje ok. 30 tys. zł. Ile dachów można by wyremontować za kwotę równą deficytowi Hali Arena? Kto ciekawy, niech sobie obliczy.
Na obliczenia deficytów budowanych obiektów muzealnych poczekamy. Natomiast śródmieścia naszych miast w międzyczasie najpewniej się zawalą.