Kataklizm, jaki dotknął powodzian, skłania do refleksji. Można oczywiście narzekać, że nie wyciągnięto wniosków z powodzi, która miała miejsce w 2007 roku, że nie wybudowano wałów ochronnych i zbiorników retencyjnych, że nie przygotowano polderów przystosowanych do odprowadzenia wezbranej wody itd. itp.

Doświadczenia tegorocznej powodzi nie negują zaniedbań w dziedzinie hydrotechniki, ale równocześnie okazało się, że jest to dziedzina nieprzewidywalna, czego przykładem są niewielkie strugi (np. potoczek Perełka w Piasecznie), które zamieniają się pod wpływem jednej nawałnicy w rwące rzeki zdolne do zalania ogromnych obszarów (także miejskich - wyposażonych w kanalizację burzową). Nie sposób przecież zabezpieczyć wałami wszystkich rzek i potoków, gdyż są to inwestycje bardzo kosztowne. Jak oceniają eksperci budowa 1 km wału stanowi wydatek rzędu 10 mln zł.

Ogromne szkody wywołane przez tegoroczną powódź skłaniają też do dyskusji na temat rozpoznania obszarów zalewowych oraz wątpliwości czy na tych obszarach powinno się inwestować, zwłaszcza w budownictwo mieszkaniowe, ale nie tylko – także w obiekty inne (wyłączając budowle hydrotechniczne).

Problem jest skomplikowany z kilku powodów; szczególnie z tej przyczyny, że nie potrafimy dostatecznie dokładnie ustalić zasięgu obszarów narażonych na zalanie. W praktyce przez tereny zalewowe określa się te obszary, które zostały dotknięte tzw. „wodą stuletnią”, czyli największą jaka wystąpiła w minionym stuleciu. Oczywiście zawsze może się zdarzyć powódź jeszcze większa, ale jakąś rozsądną granicę należy przyjąć.

Kryterium „wody stuletniej” doczekało się ustawowego potwierdzenia w Prawie wodnym uchwalonym w lipcu 2001 roku, a więc po powodzi z roku 1997. Art. 82 Prawa wodnego wyróżnia dwa obszary zagrożenia powodziowego:

- obszar bezpośredniego zagrożenia, czyli tereny między linią brzegową a wałem przeciwpowodziowym oraz strefy przepływu wezbranej wody określone w planie zagospodarowania przestrzennego; na tych obszarach wszelkie budownictwo (z wyjątkiem hydrotechnicznego) jest zabronione;

- obszar potencjalnego zagrożenia, czyli tereny narażone na zalanie w wyniku przelania się wody przez koronę wału lub wyrwę w wale spowodowaną naporem wody.

 

Na obszarze potencjalnego zagrożenia budownictwo jest dozwolone, ponieważ zawsze na tych terenach budowano i ich wyłączenie spod budownictwa byłoby w praktyce nierealne. Można podać liczne przykłady - np. Kraków i Wrocław, gdzie blisko połowa zabudowy miejskiej posadowiona jest na terenie określonym prawnie jako obszar potencjalnie zagrożony. Podobnie jest w prawobrzeżnej Warszawie (znaczna część zabudowy Pragi) i w wielu innych miastach na całym świecie.

Jeśli spojrzeć na problem budownictwa indywidualnego, to sytuacja wymyka się niemal całkowicie spod nadzoru samorządów. Posiadacze własnych działek uważają, że władze samorządowe muszą respektować „święte prawo własności” i nie powinny (z wyjątkiem drastycznych przypadków) odmawiać pozwoleń na budowę. Rzecz w tym, że inwestorzy muszą mieć świadomość ponoszonego ryzyka budowy na terenie zalewowym, a to oznacza, że tereny te muszą być identyfikowane i powszechnie znane. Pojawia się także problem ekonomiczny, bo działka usytuowana na obszarze zalewowym powinna mieć odpowiednio niższą cenę w porównaniu do działki położonej na terenie bezpiecznym.

Niektóre samorządy wyszły naprzeciw miejscowej społeczności i sporządziły symulacyjny program zagrożenia powodzią terenów sąsiadujących z przepływającymi tam rzekami. Zainteresowani inwestorzy mogą w każdej chwili dowiedzieć się jaki fragment terenu będzie zagrożony zalaniem przy określonym poziomie rzeki (którego jednak nikt przewidzieć nie potrafi).

Niezmiernie ważne jest więc opracowanie map obszarów zalewowych, co powinno być kluczowym elementem planów zagospodarowania przestrzennego. Gdyby plany zagospodarowania przestrzennego obejmowały cały obszar kraju można by wyznaczyć tereny, na których budownictwo byłoby zabronione, a więc samorządy nie wydawałyby tam pozwoleń na budowę. Spoglądając realistycznie, nastąpiłby wówczas ogromny sprzeciw osób i organizacji, którym pozwoleń odmówiono. Argument byłby prosty: dlaczego nie pozwolono nam budować, skoro sąsiedzi tu od lat mieszkają i nikt nie pamięta, aby była tu kiedykolwiek powódź. Na razie sytuację taką należy traktować jako teoretyczną, bo większość gmin w Polsce nie ma planów zagospodarowania przestrzennego. Od pierwszego stycznia 2003 r. straciły moc dotychczasowe ogólne gminne plany perspektywicznego zagospodarowania przestrzennego, a nowe nie powstały między innymi z przyczyn finansowych, ale także z braku specjalistów, którzy owe plany umieliby sporządzić.

Z braku planów zagospodarowania przestrzennego nie ma też możliwości ustalenia, gdzie występują tereny potencjalnego zagrożenia powodziowego, na które powołuje się cytowane uprzednio Prawo wodne.

Aby nie nastąpiła petryfikacja inwestycji budowlanych „wymyślono” paliatyw „indywidualnych warunków zabudowy”. A skoro formalnie (często także merytorycznie) nie wiadomo gdzie przebiegają obszary potencjalnego zagrożenia powodzią, urzędy gminne nie mogą odmówić indywidualnych warunków zabudowy w powołaniu na zagrożenie powodzią. W rezultacie inwestorzy (często nieświadomi ryzyka) budują gdzie chcą.

W publicystyce branżowej często pisze się o chaosie budowlanym wynikającym z braku planów zagospodarowania przestrzennego, które powinny przestrzegać zasad przeznaczenia terenu na różne cele. W wielu krajach zasady takie opracowano, co dyscyplinuje inwestorów. Być może jest to dyskusyjne, ale dominuje tam przekonanie, że władze powinny rozstrzygać o bezpieczeństwie obywateli, chociaż może to niekiedy kolidować z interesem inwestorów. Dotyczy to w szczególności tych przypadków, gdy występuje konflikt pomiędzy przestrzenią publiczną a prywatną. W Polsce doświadczamy tego np. przy wyznaczaniu tras autostradowych, linii energetycznych i właśnie budownictwa hydrotechnicznego. Rozsądny kompromis zapewne dałoby się wynegocjować.

Jak zwykle w sytuacjach spornych pojawiają się przeciwstawne poglądy. Niektórzy pod wpływem chwili, także uwzględniając szkody wywołane powodzią, domagają się zakazu nowego budownictwa na terenach zalewowych (należałoby je jednak zidentyfikować). Pojawiają się też liberalne stanowiska, aby nie ingerować i pozostawić stan istniejący do czasu prawnego określenia, co i gdzie należy rozumieć pod pojęciem terenu zagrożonego powodzią, co z kolei, wbrew pozorom, nie jest problemem łatwym.

Wydaje się więc, że najwłaściwszym, acz nie ostatecznym, rozwiązaniem mogłoby być wydawanie przez gminy pozwoleń na budowę po zasięgnięciu opinii regionalnych zarządów gospodarki wodnej, które profesjonalnie zajmują się problematyką zagrożeń powodziowych.