Pamiętam dawne czasy, kiedy w biurach projektów funkcjonowali tak zwani generalni projektanci. Byli to najczęściej doświadczeni, a więc w poważnym wieku inżynierowie, którzy w odróżnieniu od pozostałej masy pracowniczej, nie dysponowali jak większość „deskami”, a tylko biurkami. Ale pomimo posiadania wyłącznie tych zacnych mebli, rzadko przy nich siedzieli, bowiem najczęściej biegali po różnych naradach, a także siadywali przy projektantach prowadząc ożywione dyskusje. Ci panowie, rzadziej panie, ogromnie drażnili biurową społeczność, bo utarła się o nich opinia: „nic nie robią, a najwięcej z nas wszystkich zarabiają”. No bo pojęcie „robi” znaczyło rysuje albo liczy, a tu, jeden z drugim gada i tyle. To za co dostaje tak dużo pieniędzy? Za gadanie? Owo „za dużo pieniędzy”, proszę łaskawie rozpatrywać w relacjach peerelowskich. Kto z młodzieży tego nie rozumie, niech popyta tatę, mamę, a najlepiej któregoś z dziadków, a wtedy się dowie ile to „dużo” tak naprawdę było warte!
W trzeciej najjaśniejszej, nie spotykamy tych postaci. Projektem zajmuje się atelier architektoniczne, najczęściej jednoosobowe, często z bardzo młodym personelem w postaci nieuprawnionych architektów-asystentów, a jeszcze częściej studentów tej przepięknej dyscypliny. Właściciel atelier - architekt jest osobą zapracowaną, bo oprócz projektowania zajmuje się prowadzeniem firmy, czasem księgowością, no i arcybiurokracją związaną między innymi z dokumentami gruntów, na których projektuje swoje dzieło. Wykonanie powyższych czynności biurokratycznych absorbuje ogromnie, bo w dzisiejszej dobie respektowanie prawa własności nieruchomości ziemskich jest rygorystycznie przestrzegane. I bardzo dobrze, bo tak powinno być!
Często, przejmując dokumentację do skosztorysowania, stwierdzam że ilość stron dokumentów „ziemskich” zasadniczo przekracza wielkość opisu technicznego, tak potrzebnego do opracowania kosztorysu. Ktoś mi odpowie, po co ci ten opis, kiedy standardem się stają specyfikacje techniczne wykonania i odbioru robót, w których znajdziesz wszystko co potrzebne?! Odpowiem takiemu komuś krótko: trala, la, la!! Te specyfikacje otrzymuję w ostatnim dniu przed terminem opracowania, a najczęściej dwa dni po terminie.

Ale wróćmy do generalnych projektantów. To ich „nic nierobienie”, czy jak kto woli gadanie, owocowało między innymi niezłą koordynacją pomiędzy branżami budowlanymi, co miało ogromne znaczenie zwłaszcza przy projektowaniu budownictwa przemysłowego, czy komunalnego.
Ważną czynnością było także rozpoznanie programu i wytworzenie listy tematów wymagających opracowania projektowego, czy niezbędnych ekspertyz. Bo znający się na tym dobrze wiedzą, że projektując ot chociażby teatr, zakres prac projektowych nie ogranicza się wyłącznie do budynku z przyłączami.
Niestety coraz częściej pod koniec opracowania, a zwłaszcza przy wytwarzaniu WKI, ujawnia się szereg prac, koniecznych do wykonania, a niestety nie rozwiązanych projektowo. Nie wspominam o skutkach braku koordynacji pomiędzy branżami. No bo jak można mówić o dobrej koordynacji, kiedy architekt ma swoją pracownię w Warszawie, konstruktor w Rzeszowie, sanitariusz....., darowuję sobie dalszą wymieniankę informując, że pozostali, to każdy w innym mieście. Często za granicami naszej ojczyzny. Krótko mówiąc, przydałby się taki generalny projektant tyle, że mając na uwadze dzisiejsze realia, najlepiej zaopatrzony w helikopter.

Żaliłem się w wielokrotnie na późne przekazywanie (przez architektów) projektów wykonawczych do kosztorysowania. Utarło się, że projektanci są przekonani, że na wykonanie kosztorysu nie potrzeba zbyt wiele czasu, więc wystarczy przekazanie projektu w ostatniej chwili. Wielu z nich uważa, że wystarczy projekt budowlany. Jeden z takich dżentelmenów długo mi tłumaczył, że najwygodniej jest kosztorysować konstrukcje żelbetowe z projektu architektonicznego. A ja, niby taki pyskaty, słysząc podobne herezje, o dziwo zapomniałem języka w gębie. Dopiero po dłuższej chwili, zamknąwszy rozdziawioną ze zdumienia paszczę oraz odsapnąwszy, rozdarłem się jak należy. Ale czy drąc się interlokutora przekonałem. Wątpię? Pozostał przy swoim. Może dlatego, że dobrze wiedział iż rysunki wykonawcze żelbetu otrzyma od konstruktora najwcześniej za dwa miesiące. Taki to był architekt-polityk.

Moi Drodzy! Ileż to pieniędzy marnuje się przez brak możliwości dzielenia zamówienia w projektowaniu inwestycji publicznych. Opracowywanie kosztorysów w ostatniej chwili skutkuje ogromną ilością błędów w ustalanej na łeb na szyję wartości inwestycji.
Ktoś powie: – nic nie szkodzi, bo błędy cenowe skorygują oferenci, proponując swoje ceny ofertowe. Ktosiowi natychmiast odpowiadam: – a błędy przedmiarowe?, zwłaszcza obliczane wskaźnikowo ilości stali zbrojeniowej, czy tysiące metrów sześciennych wykopów...
Bo szanowni oferenci, posiadający już projekty wykonawcze, którymi nie dysponował kosztorysant, na pewno nie skorygują w dół przesadzonych w przedmiarach ilości. Owszem, poszukają braków, ale naddatków na pewno nie. Pytam więc – ile ton, zbędnej stali, ile tysięcy metrów sześciennych ziemi, ile wreszcie kilometrów wywózki tej ziemi, zawyża koszty naszych inwestycji publicznych.
Jak powyższy, niewątpliwie zły stan rzeczy można naprawić?
Odpowiedź prosta jak konstrukcja cepa:
– w przetargach na zaprojektowanie inwestycji publicznych jest konieczne podzielenie zamówienia i to odrębnymi umowami, a w konsekwencji i terminami na projektowanie i kosztorysowanie wraz z opracowaniem WKI. Wtedy, twierdzę, inwestycje publiczne nadzwyczajnie stanieją. Bo projektowanie, to niestety nie zakup foteli dla burmistrza czy volvo dla ministra. Inna rzecz, że tym pomysłem chyba kręcę bat na funkcjonujących kosztorysantów utrzymujących pracownie. Pytanie jak długo jeszcze wytrzymają?
Dlaczego?
Ano dlatego, że kiedy startowałem w przetargach na oddzielne opracowania kosztowe to przegrywałem, czyli wychodziłem na tracącego czas durnia. Wygrywali taniutcy, czyli jak ich nieraz nazwałem „podomowi”. Dlatego, kiedy jeszcze uprawiałem tzw. działalność gospodarczą, zaprzestałem startów w przetargach informując klientów, że z powodu poważnego wieku nie mam żadnych szans w konkursach piękności. Jednak kiedy rozmówczyniami były panie, to wyjaśniałem, że nie wystartuję, bo jestem taki śliczny, że nie muszę!!
Ale przecież moja nieskromna osoba nie powinna się w takiej sprawie liczyć.

Dlatego, dla dobra Ojczyzny, postuluję: – w zamówieniach publicznych dzielmy zamówienia na dwa bloki, czyli na prace projektowe i odrębnie kosztorysowe (oczywiście wraz z WKI).
Inwestycje będą wtedy zdecydowanie tańsze!!
Chyba nam na tym zależy?!
A jeśli nie, to nie mam nic więcej do powiedzenia!
Może jeszcze tylko tyle, że ci „nic nierobiący” generalni projektanci, też bardzo by się nam przydali.
Ale nic nie poradzimy w tej sprawie, bo o zwycięzcy przetargu ciągle decyduje kryterium najniższej ceny, więc przetargi wygrywają „najniżsi” projektanci i siłą rzeczy kosztorysanci.
Nie miał zatem szans taki „wielki” (187 cm) kosztorysant, oczywiście po wyprostowaniu zawodowo garbatych pleców.