Obecnie wielką popularnością na poziomie Unii Europejskiej, a zatem i rządowym w poszczególnych jej krajach, cieszą się inicjatywy cyfryzacji budownictwa. Wmawiane jest nam, że wprowadzenie BIM (Building Information Modelling – modelowanie informacji o budynku na komputerze, zanim sam obiekt inwestycji nie zostanie zbudowany w formie fizycznej) poprawi efektywność branży jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Tyle, że sprawa nie wygląda tak prosto.
Dlaczego cyfryzacja nie poprawia wydajności budownictwa?
Przede wszystkim trzeba wiedzieć, że BIM jest obecny na rynku budowlanym od ponad 20 lat, a jako VDC (Virtual Design and Construction – wirtualny projekt i wykonawstwo) wg raportu o początkach integracji produktu i procesu w dziedzinie produkcji [1] już ponad 30 lat. Jak dotąd nie widzimy poprawy stanu procesów budowlanych, ale nie dlatego, że to nic nie daje, bo w efekcie działań cyfryzacyjnych rzeczywiście poprawia się przepływ informacji, jej stabilność i wiarygodność.
Stan budownictwa nie poprawia się dlatego, bo nie zaczęto od najważniejszego: ustalenia problemu niewydolności i znalezienia jego przyczyny źródłowej. Zamiast tego sięgnięto od razu po narzędzia jak w przypadku jakiejś maszyny, a nie procesu, w którym biorą udział ludzie. To trochę tak, jakby stosować rozwiązanie, nie znając ani powodu jego wyboru, ani problemu, jakiemu miałoby zaradzić.
Zanim jednak przejdę do analiz, to zacznę od historii źródeł obecnego stanu światowej gospodarki z naciskiem na budownictwo.
Źródło obecnej niewydolności budownictwa
Branża budowlana niejako oberwała rykoszetem w jednym z najważniejszych wydarzeń ekonomicznych sprzed ponad 100 lat i do tej pory cierpi z tego powodu najmocniej ze wszystkich dziedzin gospodarki. Mowa jest o tzw. „naukowym zarządzaniu” procesami gospodarczymi, które Frederick Winslow Taylor opisał w swojej książce „Podstawy naukowego zarządzania” [2] w 1911 r. Publikacja ta, a właściwie zawarte w niej teorie, wywołała ogromną burzę na całym świecie. To było właśnie to, co chciano usłyszeć i przeczytać: jak zarządzać procesami gospodarczymi w sposób naukowy, aby poprawić ich efektywność.
Nieważne, że teorie Taylora oparte były na wyssanych z palca i niemożliwych do powtórzenia eksperymentach. Ani to, że zamierzał on utworzyć nową klasę „tych lepszych zarządzających”, pokazujących „tym gorszym robotnikom”, co i jak mają robić. Najważniejsze było mieć sposoby na efektywniejszą gospodarkę.
Skutki tayloryzmu po ponad 100 latach okazały się mizerne.
Z jednej strony we wszystkich podmiotach gospodarczych na świecie powstały wielopiętrowe struktury zarządzania, w ślad za nimi poszło założenie szkół zarządzania z certyfikatami MBA, z nowymi teoriami typu PMBOK, PRINCE2. Potem przyszły kolejne teorie: CPM (metoda ścieżki krytycznej), CCPM (metoda łańcucha krytycznego), TOC (teoria ograniczeń) czy też Six Sigma. A wprowadzenie komputerów w latach 60. ub. w. dało menedżerom dodatkowe cyfrowe narzędzia kontroli nad procesami.
Z drugiej strony luka między tymi w „białych kołnierzykach”, którzy zarządzają, a tymi „w niebieskich”, którzy pracują, stale się powiększała. Ci pierwsi zajmowali się planowaniem, a ponieważ mieli coraz mniej kontaktu z miejscami wykonywania pracy i coraz mniej o niej wiedzieli, sprowadzało się to do przewidywania. Ci drudzy mieli coraz bardziej dosyć narzucania im oderwanych od rzeczywistości grafików pracy oraz metod wydawania rozkazów i wykonywania kontroli przez tych pierwszych. Przekładało się to na wzajemną wrogość obu stron praktycznie od samego początku procesu produkcyjnego, niezależnie od branży gospodarczej.
W międzyczasie w różnych gałęziach gospodarki rozpoczęto integrację procesów produkcyjnych, co skutkowało też podniesieniem poziomu ich efektywności (rys. 3). Budownictwo zaś dlatego ucierpiało najbardziej, gdyż rozdział planowania od produkcji utrzymał się w nim do tej pory, a nadal nie ma żadnego pomysłu, jak je znowu połączyć.